piątek, 30 września 2016

NAJWYŻSZY CZAS...

                                                           


   Najwyższy czas przestać użalać się nad sobą, i zacząć normalnie funkcjonować jak wielu moich znajomych z blogowego światka.
   Wszystkie sierpniowe noce miałam bezsenne. Gdy udało mi się między 5 a 7 rano zapaść w drzemkę, to po przebudzeniu miałam lepszy dzień. Większość jednak była naznaczona frustracją, złością na cały świat i czepianiem się o byle co. Skupiało się to na synu, który jako jedyny ma ze mną codzienny kontakt. Najgorsze nadeszło 5 września, gdy po podniesieniu się z wersalki nie potrafiłam przesunąć nogi ani o centymetr. W odstawkę poszedł chodzik, a jego miejsce zajął wózek inwalidzki. Na nim poruszam się od tego właśnie dnia. Byłam świadoma, że kiedyś ten czas nadejdzie, nie sądziłam jednak, że nastąpi to tak szybko. Liczyłam, że mam przed sobą jeszcze 10-15 lat. Popadłam w rozpacz, jakiej nie pamiętam w swoim życiu, nawet po śmierci rodziców, nie zachowywałam się tak histerycznie. Pierwszy tydzień leżałam i beczałam. O dziwo mój syn był dla mnie w tym okresie bardzo wyrozumiały. Robił posiłki albo przynosił gotowe z domu, nie prowokował i nie było awantur. Co prawda z okazji urodzin swojej dziewczyny i swoich imienin(obie okazje dzieliły dwa tygodnie) przychodził zamulony a nawet zawiany, co świadczyło o tym, że ostro balowali, ale jedynymi złymi skutkami takiego stanu rzeczy były mocno nadwyrężone finanse.   Być może to sprawiedliwość dziejowa, że jak w jednej sferze jest źle, to w drugiej pokazuje się światełko w tunelu. Mój syn, sprzedał 3 figurki, czym udowodnił, że może w ten sposób powiększać swój budżet, ale na pewno nie jest to sposób na jedyne źródło utrzymania. Następne tygodnie oswajałam się z myślą, że wózek, to teraz mój „najlepszy” przyjaciel. Jeżdżenie na nim zmniejszało cierpienie, bo nie musiałam powłóczyć nogami, co nigdy nie obywało się bez bólu, ale mam trudności z prowadzeniem go. Skręcanie jakoś już mi wychodzi, natomiast jazda po prostej, kończy się buzowaniem kół w miejscu. Poza tym jedno koło ciągle gubi powietrze, dlatego nie odważyłam się wyruszyć na dwór. Syn miał opory by się ze mną pokazywać, gdy poruszałam się za pomocą chodzika, więc obawiam się, że wiezienie mnie wózkiem, jest poza jego wyobraźnią. Pozostali członkowie rodziny, choć ich poinformowałam o zmianie sposobu poruszania się, nie wykazali ochoty odwiedzenia mnie, co sprawiło mi niemałą przykrość. Widocznie prawdziwe jest powiedzenie, że z rodziną najlepiej się wychodzi na zdjęciu. Przez ten miesiąc próbowałam raz w tygodniu czytać blogi ale niewiele z tego wynikało, bo łapałam się na tym, że treść wpisów do mnie nie dociera. O pisaniu własnych postów nie było mowy, bo robiłam błędy nawet dokonując opłat i gdyby mnie syn nie pilnował w tych momentach, to narobiłabym niezłego bałaganu w swoich finansach.
   Wielokrotnie wspominałam, że nic mnie tak nie męczy jak bezczynność. Jednak kiedy próbowałam coś robić, to tak knociłam wszystko, że powiększałam swoją frustrację i nienawiść do samej siebie. Najbardziej martwił mnie projekt „zakładka”, którego realizację rozpoczęłam w czerwcu, a zamierzałam skończyć przed 1 września. O nim więcej opowiem w poście, gdy całkowicie to przedsięwzięcie zakończę. Paradoks polega na tym, że myśl o tym zajęciu trzymała mnie w kupie, żebym się całkowicie nie pogrążyła, a z drugiej strony, gdy w lepsze dni próbowałam coś w tym temacie robić, to efekty były opłakane. Na trzy zrobione zakładki tylko jedna była do przyjęcia, pozostałe lądowały w śmieciach lub były odkładane do pojemnika z napisem „na użytek własny”(ich zdjęcia pokażę Wam przy stosownej notce, mam nadzieję wkrótce).
   Wczoraj poczułam się na tyle dobrze, że zasiadłam do czytania ulubionych blogów. Z wielką przyjemnością przeczytałam na blogu http://cobytujeszcze.blogspot.com/ o deja vu. Kto nie zna http://subiektywnekomentarze.blogspot.com/, to zachęcam do przeczytania jak zawsze u tej autorki bardzo mądrego i jak wskazuje tytuł „poruszającego” tekstu. Ja złapałam szczyptę dobrego humoru dzięki przezabawnemu postowi, niezawodnego „Czarnego Pieprzu”(http://czarnypieprz.blogspot.com/). Skołatana dusza doznała wyciszenia po przeczytaniu kilku najnowszych notek Leptira http://leptir-visanna7.blogspot.com/, gdzie mądrość życiowa autorki, wzbogacona została bardzo głębokimi myślami innych :Nigdy nie jest za późno żeby zacząć od nowa, żeby pójść inna drogą i raz jeszcze spróbować. Nigdy nie jest za późno, by na stacji złych zdarzeń, złapać pociąg ostatni i dojechać do marzeń”-słowa Św. Jana Pawła II zacytowałam bez zgody blogerki, ale zrobiły na mnie tak duże wrażenie, że postanowiłam je przytoczyć, dla tych, którzy być może myśli tej nie znali lub nie trafili do tej pory na wspomnianego bloga.
   Wszyscy inni, których poczytałam w dniu wczorajszym przyczynili się do tego, że postanowiłam pogodzić się z nieuchronnym i wrócić do pisania czyli robienia tego, co poza szyciem rzeczy do niczego niepodobnych, dzierganiem serwetek dalekich od doskonałości, lubię robić najbardziej.

    Dziękuję, że przez ten miesiąc zamieszczaliście komentarze, będące dowodem tego, że ktoś jeszcze o mnie pamięta, a może nawet lubi? Miłego października, który już tuż tuż. Może nie będzie zbyt deszczowy, ponury i smutnawy.