wtorek, 22 listopada 2016

BYŁ TAKI KTOŚ -ministrant i oficer

                                                 





   Gdyby żył, miałby 85 lat i wczoraj świętowałby swoje imieniny. Mój ojciec Janusz, nie lubił wokół siebie rozgłosu, dlatego hucznie obchodziło się imieniny matki, a nie innych członków rodziny. Parę razy matka urządziła przyjęcie, którego głównym „bohaterem” był ojciec, ale były one podyktowane względami zawodowymi - awanse na poszczególne stopnie oficerskie, a nie osobistymi.
 
   Urodził się w Ząbkach pod Warszawą jako pierwsze dziecko Aleksandra i Bronisławy. Nie poznałam swoich dziadków, jak wyglądali mogłam przekonać się oglądając jedynie ich zdjęcie ślubne. Patrząc na swoją babkę widziałam w niej skromną, zalęknioną kobietę. Nie wiem czy miała jakiś zawód i czy pracowała. Przyglądając się Jej, miałam pewność, że charakter ojciec odziedziczył po niej. Zmarła wydając na świat młodszego syna Zbigniewa, w roku 1934. Dziadek Aleksander był księgowym, zmarł w roku 1953, moją siostrę zobaczył kilka razy, bo urodziła się na rok przed Jego śmiercią. Ojciec nigdy ze mną nie rozmawiał o swojej rodzinie, ani ze strony matki, ani ze strony ojca. Ciotkę Krystynę jedyną krewną ze strony matki poznałam podczas wakacji w roku 1973, a jedyną ciotkę po mieczu mniej więcej w tym samym czasie. Dziadek Aleksander, robił na mnie złe wrażenie. Wydawało mi się, że był człowiekiem surowym, wręcz bezwzględnym(może sprawiły takie odczucie, te wąskie, zaciśnięte usta). Nie wiem dlaczego rosło we mnie przekonanie, że więcej wymagał od najbliższych niż od siebie samego. Na pewno był człowiekiem wierzącym, bo obaj synowie służyli do mszy. Mam jednak wątpliwości czy był dobrym i troskliwym rodzicem. Jak twierdziła moja matka bardzo dobrze dogadywała się z teściem. To by potwierdzało przypuszczenie, że oboje mieli despotyczne zapędy, lubili dominować nad spokojniejszymi i lubili manipulować ludźmi, by osiągnąć cel.
    Nie wiem kiedy dziadek Aleksander ożenił się po raz drugi i co sprawiło, że przenieśli się do Warszawy. Mogę się jedynie domyślać, że powodem była praca. Mój ojciec nie miał dobrych relacji z macochą. Moja matka bardzo naciskała na kontakty ze świekrą, choć ojciec za każdym razem, gdy szedł do Niej, wyglądał jak człowiek skazany na ścięcie. Dla mnie „babka” była niską, otyłą, gderliwą i wiecznie niezadowoloną kobietą. Wrocławskie mieszkanie, to była jasna kuchnia, w której zawsze nas przyjmowała i ciemne, zagracone pokoje z zaciągniętymi w oknach kotarami. W czasie tych wizyt, ojciec uciekał do sąsiadów mieszkających piętro wyżej. Rodzina M., to było małżeństwo z synem i córką. Ojciec w ich obecności przestawał być spięty, potrafił wesoło rozmawiać i dowcipkować. Nie potrzeba było psychologa, by zorientować się, że czuje się tam lepiej niż w ojcowskim domu . Nie pamiętam, żeby macocha odwiedziła nas w naszym mieszkaniu na ul. Świerczewskiego. Gdy w roku 1963 przenieśliśmy się do mieszkania służbowego, to wszyscy z wielką ulgą przyjęli fakt, że kontakty z macochą ojca ustały.
   Ojciec zawsze tęsknił za Warszawą i przez wiele lat starał się o przeniesienie do stolicy. O swoim dzieciństwie nie mówił nic, może cieniem na nim kładła się śmierć brata Zbyszka, za którego czuł się odpowiedzialny. Dziesięcioletni Zbyszek w czasie łapanki schował się w kościele, w którym był ministrantem. Niemcy rozstrzelali zgromadzonych tam ludzi, a potem podpalili. Ocalały ksiądz, który przez zakrystię wydostał się na zewnątrz, powiadomił dziadka o śmierci młodszego syna. Zastrzelony Zbyszek nakrył księdza własnym ciałem. Mój ojciec w tym czasie ukrył się w krzakach na skwerze i przeleżał tam do zmroku. Nie wiem, czy dziadek winił ojca, za śmierć młodszego dziecka. O całej historii dowiedziałam się od mojej matki, gdy byłam już dorosłą kobietą(a ona z książki Lesława Bartelskiego „Mokotów 44”). Poznawszy dramat ojca zaczęłam lepiej rozumieć jego postawę życiową i dokonywane wybory. O wczesnej młodości mówił tylko jedno zdanie:” chodziłem do najlepszego Liceum im. S. Batorego”. Wymawiał je zawsze z dumą i wielkim rozrzewnieniem. Doskonale znał matematykę, której „nauczał” moją siostrę, mnie i wszystkich moich kuzynów. Nie był człowiekiem wielkiego umysłu, błyskotliwym z nieprzeciętnym polotem, trudno byłoby go nazwać wybitnym mówcą. Nie nadawał się na adwokata czy prokuratora, występującego na sali sądowej. Był uczciwym wyrobnikiem, powierzone zadania wykonywał dokładnie, bez nadmiernego ociągania ale i bez niepotrzebnego pośpiechu, który mógłby negatywnie wpłynąć na rezultat. Prawo jednak znał doskonale i chętnie udzielał porad w tym zakresie, nie biorąc za to pieniędzy. Nie chciał także założyć własnej kancelarii, tak jak zrobiło to kilku jego wojskowych kolegów.
   Nie znam okoliczności przeprowadzki ojca z Warszawy do Wrocławia i nie wiem dlaczego znalazła się w nim moja matka. Nigdy w rodzinnych opowieściach kwestie te nie wypłynęły. Poznali się, gdy on studiował w dzień prawo , a po zajęciach zarabiał jako księgowy, by mieć z czego się utrzymać. Odnajmował od przyjaciół oszkloną werandę na której sypiał. Dlaczego nie mieszkał z własnym ojcem i macochą, pozostanie rodzinną tajemnicą. Kiedy matka była zła na ojca (najczęściej po awanturze, którą sama wcześniej rozpoczęła), powiadała że wyszła za niego,bo żal jej było tego chudziny, który granatowy, drelichowy kitel nosił zamiast płaszcza. Twierdziła też, że prawnikiem został dzięki niej, bo się z nim uczyła, wspierała go. W takich momentach  byłam wściekła na nią. Sama wiem jak ciężko było dostać się na studia, utrzymać na nich i je ukończyć, bo to przeżyłam. Dlatego wiem, że ojciec studiował, gdyż rozumiał, że jest to szansa na lepsze życie. Nikt nie zmusiłby Go do studiowania gdyby sam tego nie chciał. On jednak chciał, bo Ją kochał., bo był spragniony rodziny i własnego najskromniejszego mieszkanka. Jako osoba od najmłodszych lat skazana przez otoczenie i najbliższych na staropanieństwo z racji kalectwa, sferę uczuć gloryfikowałam w pewnym okresie ponad miarę, dlatego też wypowiedzi matki na temat Jej pobudek wyjścia za mąż, tak bardzo mnie irytowały. Czy moja matka kochała ojca, pewnie tak chociaż nie lubiła się przyznawać do błędów i nie manifestowała uczuć. Świadomie umniejszała znaczenie uczuć i seksu w relacjach międzyludzkich, jakby bała się, że otwarte wyrażenie własnego zdania w tej kwestii będzie oznaką słabości, a pozytywne- wyuzdaniem.    Ojciec w tym względzie też był powściągliwy. Mogłybyśmy z siostrą nazwać się „dziećmi zimnego chowu”, bo mówiąc szczerze zarówno przy poście o matce jak i tym, zastanawiałam się, ile razy usłyszałam od nich słowa „kocham cię”.Pamięć jest zawodna dlatego, gdybym napisała, że nigdy, to pewnie byłabym bardzo niesprawiedliwa wobec własnych rodziców. Matka poświęciła się leczeniu mnie i uzyskaniu przeze mnie największej możliwej w tej sytuacji sprawności- to była Jej miara miłości do mnie. Siostra już od najmłodszych lat w kontrze do matki, nigdy nie czuła się przez Nią kochana. Podobno kiedy była ukarana staniem w kącie za złe zachowanie, to potrafiła w nim tkwić do powrotu ojca z pracy, by „naocznie” zobaczył jaką wyrodną matką jest jego żona . Dlatego też siostra była nazywana „córeczką tatusia”, nie tylko ze względu na fizyczne do Niego podobieństwo ale przede wszystkim ze względu na bardzo mocne więzi uczuciowe ich łączące. Natura tak podziałała, że ja jestem odmłodzonym wizerunkiem matki, ale charakterologicznie podobna do ojca, a siostra wręcz odwrotnie. Kiedy już po śmierci rodziców powiedziałam siostrze, że charakter ma po matce, to oburzyła się tak bardzo, że o mało nie doszło do awantury. Ojciec swoją miłość do matki i nas, wyraził wstąpieniem do wojska, które dawało szansę na służbowe mieszkanie i stałe zarobki, jak powszechnie wiadomo były one w resortach mundurowych najwyższe. Konkurować mogłoby tylko górnictwo, ponieważ praca pod ziemią była jeszcze bardziej ryzykowna dla życia niż w milicji czy wojsku.

                                                                                                                                                                                                                           Jakby z perspektywy lat nie patrzeć na małżeństwo moich rodziców, to bezspornym pozostaje fakt, że przeżyli ze sobą 38 lat i gdyby nie nagła śmierć ojca, to kto wie czy nie obchodziliby 50-lecia pożycia.





   Kiedy w roku 1971 spełniło się wielkie marzenie ojca i został służbowo przeniesiony do Warszawy, przez 3 lata życie naszej rodziny toczyło się dwutorowo. Ja kończyłam pierwszą klasę liceum(groziło mi wyrzucenie z powodu oceny niedostatecznej z biologii), a siostra robiła maturę i po niej próbowała dostać się na prawo. My z matka mieszkałyśmy we Wrocławiu, ojciec kwaterował w warszawskim hotelu oficerskim. W wakacje roku 1973,  odwiedziłam go i była to dla mnie wielka przygoda i przeżycie. Pokoje znajdowały się nad lokalem rozrywkowym, gdzie codziennie odbywały się dancingi, więc co noc mogłam nasłuchać się najmodniejszych przebojów i oczami wyobraźni widzieć tańczących. W swoim życiu tańczyłam tylko raz, miało to miejsce na weselu córki wspomnianej wcześniej rodziny M. Wychodziła za mąż za sportowca podnoszącego ciężary. Był mężczyzną słusznej postury, bardzo przystojnym, w którym ja 16 latka zakochałam się i od tej pory, mój ideał mężczyzny był bardzo do niego podobny. To właśnie pan młody zatańczył ze mną, a jego słowa”odpręż się, trzymam Cię mocno i nie pozwolę Ci upaść”, brzmiały jak najczulsze wyznanie. Niestety żaden inny mężczyzna, którego było mi dane poznać później w swoim życiu, podobnych już nie wypowiedział. Moja wizyta w Warszawie była bardzo bogata w ważne wydarzenia. Nie zwiedzałam z ojcem miasta, bo widocznie uznał, że gdy zamieszkamy tu na stałe, będę miała niejedną okazję. Najpierw zabrał mnie do miejsca swego urodzenia i przedstawił mnie swoim sąsiadom z czasów dzieciństwa. Byli to prości ludzie, ugościli nas kaszanką zagryzaną ogórkiem kiszonym jako zakąską do pół litra czystej wódki(ja dostałam herbatę). Wtedy widziałam ojca szczęśliwego w sposób podobny do tego jaki towarzyszył mu w domu rodziny M. Innego dnia poznałam ciocię Krystynę, jej męża i dwoje dzieci. Mieszkali przy placu Unii Lubelskiej i ich mieszkanie w porównaniu z naszym wrocławskim przedstawiało się nad wyraz okazale. Ugoszczono nas na białym obrusie z elegancką porcelaną, na której spoczywały najlepsze wędliny i chleb tak puszysty i biały jak obłok na niebie. Pomimo serdecznego przyjęcia, atmosfera była drętwa, ugrzeczniona. Oczywiście w tamten czas przypisywałam to skrępowanie temu, że kuzynostwo nie widziało się wiele lat. To od tej cioci pożyczyłam książkę „Haft modny”, której nigdy nie miałam sposobności zwrócić. Podskórnie wyczuwałam, że do rewizyty nie dojdzie, bo mój ojciec ma świadomość „przepaści” w stylu życia i nie odważy się zaprosić tych ludzi do naszego nowego warszawskiego mieszkania. Jedyną krewną ze strony dziadka Aleksandra była ciocia Helena, którą też wtedy poznałam. Mieszkała na ul. Żelaznej w dwupokojowym mieszkaniu z młodszym synem Stanisławem, jego żoną Elżbietą i  ich dwoma małymi synami. Z tą rodziną utrzymywaliśmy kontakty do chwili śmierci matki, która była pod wielkim wrażeniem intelektu Stanisława, filozofa z wykształcenia, a pracującego w telewizji z racji znajomości kilku języków obcych.
   Ojciec mając rodzinę ze strony swoich rodziców w „wydaniu” szczątkowym, bardzo lgnął do rodziny matki. Był szanowany przez moją babcię Helenę, która poskramiała swoją córkę w awanturniczych zapędach, gdy ojciec nie wykazywał zainteresowania pracami polowymi. Babcia intuicyjnie wyczuwała, że jej zięć, wcześnie osierocony, potrzebuje ciepła, akceptacji i serdecznego traktowania. Relacje z rodziną matki uległy pogorszeniu, gdy mój ojciec odmówił załatwienia swojemu chrześniakowi zwolnienia od służby wojskowej. Nigdy nie szukał protekcji ani dla swoich dzieci ani dla rodziny. Taką miał zasadę, tak bardzo nierozumianą przez innych.
     W odróżnieniu od matki , nie należał do osób towarzyskich. W początkowym okresie małżeństwa popadł w niewłaściwe towarzystwo alkoholowo-pokerowe, ale pod groźbą utraty rodziny, skończył z tym i przez resztę życia był abstynentem. We Wrocławiu miał jednego przyjaciela, był nim Henryk Jaśkowiak, kolega z pracy. Ja uwielbiałam jego żonę, nazywaną ciocią Lodzią. Pochodziła z kresów i miała bardzo wesołe usposobienie. Podobnie w Warszawie ojciec ogromnym zaufaniem obdarzył kolegę z pracy, Stefana, jednak ich znajomość na gruncie prywatnym nie była utrzymywana, dlatego też nie poznałam jego żony, syna ani córki.
   Tato był skrytym człowiekiem, nigdy nie mówił o swoich problemach, kłopotach i obawach. Nie był złotą rączką, nie radził sobie z „męskimi” pracami domowymi. Niemniej jednak odkurzał, zmywał naczynia i gotował gdy matka była nieobecna. Nigdy nie miał wygórowanych potrzeb względem siebie. W ramach tzw. „mundurówki” zakupywał sobie bieliznę osobistą, koszule i buty. Cywilne ubrania nabywał tak rzadko, że aby w ogóle je miał kupowano mu kurtki, płaszcze w ramach prezentów imieninowych lub gwiazdkowych. Swetry robiła matka, a lepszy garnitur kupił dopiero na ślub córki. Zawsze jednak dbał o to,  by żona i dzieci miały to, co niezbędne. Co prawda zawsze była to odzież najtańsza, bo na droższą nie było nas stać, ale nigdy nie byłam głodna, zawsze miałam potrzebne ubranie, podręczniki i zeszyty.
Nie jadał śniadań w bufecie, kanapki robił sobie w domu, a kawę i herbatę parzył grzałką w pokoju. Jedynym odstępstwem od tej zasady były dni, gdy odwiedzałam go niespodziewanie, schodziliśmy do bufetu,kupował mi herbatę i pączka.  Sama dostawałam od rodziców 100 zł(czerwony Waryński) kieszonkowego ale nie przyszło mi wówczas do głowy, że pracujący ojciec też ma wydzielane przez żonę pieniądze na papierosy, bo niestety tej jednej słabości, nie potrafił sobie odmówić. Całą pensję zawsze oddawał matce na życie,na prezenty dla najbliższych brał z mundurówki,(oczywiście miało to miejsce dopiero wtedy, gdy było możliwe wzięcie gotówki zamiast sortów mundurowych).
 Do końca życia wykorzystywał możliwość zapewnienia wczasów rodzinie w ośrodkach wojskowych. Raz były to góry, innym morze. Nie pływał, wchodził do wody po kolana, zazwyczaj aby mnie asystować, gdy chciałam się popluskać.Matka śmiała się z niego, że "umie pływać po warszawsku, dupa po piasku". Sporty zimowe też były mu obce, ale starszej córce kupił figurówki, a mnie łyżwy dwupłozowe.
   Matka zawsze chciała postawić na swoim zarówno w poglądach jak i czynach. Ojciec potrafił wysłuchać, nie krytykował, rzadko też udzielał rad. Nigdy nie moralizował ale zawsze był gotów do pomocy każdemu, kto jej potrzebował. Szanował wszystkich ludzi, bez względu na wykształcenie, pochodzenie społeczne czy status finansowy. Nawet w stosunku do ludzi mu nieżyczliwych zachowywał się grzecznie i jedynie mimiką wyrażał swój stosunek do takiej osoby, zachowując dystans.. Miał spokojne usposobienie, nie słyszałam żeby się z kimś pobił. Nigdy nie użył przemocy wobec nas. Czasami, gdy w awanturze z matką brakowało mu argumentów i czuł się bezsilny to przeklinał. Zdaniem matki najgorszą jego odzywką było „idź biednemu na łopatę”. Wulgarne ale skuteczne słowa zazwyczaj kończyły największą awanturę. Był człowiekiem wytrwałym i upartym w dobrej sprawie. Jednak w chwilach konfliktu pierwszy mówił przepraszam. Ja zostałam przez Niego ukarana tylko raz. Gdy byłam nastolatką, chamsko odezwałam się do matki. Gdy wychodziłam z ich pokoju, ojciec kopnął mnie w dupę z taką siłą, że jemu kapeć spadł z nogi, a ja przeleciałam przez przedpokój i zatrzymałam się na ścianie własnego pokoju.
   Zawsze był gotów dla dobra dzieci i wnucząt oddać przysłowiową ostatnią koszulę. Ponieważ nie chciał żebym prowadziła sama samochód, bo „nie uczyni z auta jeżdżącej trumny dla swojego dziecka”, to zawsze był na moje zawołanie, gdy nie mogłam dotrzeć po pracy do domu. Był moim osobistym kierowcą, zawsze prowadził uważnie, bezpiecznie. Przez to Jego przeświadczenie o prowadzeniu samochodu, pomimo zrobionego prawa jazdy, nigdy nie prowadziłam auta, a szkoda bo teraz byłaby to ceniona umiejętność.
   Miał swoje wady ale dla każdego kto go znał, było to coś innego. Dla matki był mało ambitnym, nieprzedsiębiorczym człowiekiem, minimalistą w każdym calu. Dla otoczenia człowiekiem uprzejmym ale nie spontanicznym. Nie posiadał szczególnych uzdolnień ani nie interesował się czymś tak bardzo, żeby można było mówić iż ma hobby.Często towarzyszył matce przy rozwiązywaniu krzyżówek i chociaż czytał mało, to jednak sporo wiedział.
    Odkąd pamiętam cierpiał na nagniotki, które powodowały(mimo iż systematycznie je wycinał), że chód miał taki jakby kulał. Dlatego też koledzy z pracy nazywali go „chora nóżka”. W wojsku o ile się nie mylę przepracował 23 lata i z powodu choroby krążenia przeszedł w stan spoczynku. Zginął w sierpniu 1989 roku, kiedy to pospieszył z pomocą wędkarzowi, atakowanemu przez dwóch pijanych młodych ludzi, którzy na tacie wyładowali swoją złość, gdy zaczepiany przez nich człowiek zdążył uciec.
 
na spacerze z naszym pierwszym psem Bejem
Jego życie było bardziej szare niż kolorowe, ale on się nie skarżył. Wydawać by się mogło, że szczytem jego oczekiwań jest po powrocie z pracy, wyprowadzenie psa, zamienienie butów na kapcie i błogie lenistwo przed telewizorem lub z gazetą w ręku. Ktoś obserwujący mojego ojca z bliska nazwałby go niepozornym, a może nawet nudnym i nie mogłabym oponować, bo oba stwierdzenia byłyby w pełni uzasadnione. Czasami odnosiłam wrażenie, że „przepraszał za to, że żyje”, tak jakby uważał iż wyjście żywym z pożogi wojennej jest wystarczającym darem, niemal cudem i nie należy domagać się niczego więcej.  

poniedziałek, 7 listopada 2016

SŁOTA, CHANDRA I KŁOPOTY

                                                


   
Bardzo mi się spodobało to zdjęcie, dlatego włączam je
do swojego posta, mając nadzieję, że autor(ka) nie będzie miała
nic przeciwko temu.  Zazdroszczę "Pozytywnej" optymizmu.
Dwudziesty ósmy października, był jak piątek trzynastego dla najbardziej pechowych czy zabobonnych. Zaraz po przebudzeniu pilot od dekodera zsunął się z pudełka z lekami, prosto do szklanki z napojem. Przez 24 godziny nie mogłam oglądać TV. Niewiele jest co prawda tam ciekawego, ale ponieważ nie mam radia i nie gra mi muzyka, to chcę żeby chociaż gadano cokolwiek. Pomimo pechowego ranka humor miałam przyzwoity, nogi nie za mocno bolały i dałam radę wysiedzieć przy laptopie. Poczytałam kilka blogów i napisałam posta pt. „Zakładka”. Myśli przelewałam na ekran bez większych zastojów. Jednak po skończeniu, w trakcie czytania i korekty, wzrastała moja irytacja. Czegoś w tym tekście brakowało, a ja nie nie umiałam określić na czym polega szkopuł. Odłożyłam notkę do „zamrażarki” wierząc, że jak zajrzę do niej następnego dnia, to może humor będzie lepszy, ja mniej samokrytyczna lub doznam olśnienia i poprawię to od ręki.
Popołudniu robiąc sobie obiad, źle odstawiłam ulubiony dzbanek i spadł na posadzkę. Ponieważ był plastikowy, to wyszczerbił się w kilku miejscach i z żalem oraz bólem serca, musiałam go wyrzucić. W ten sposób spełniło się porzekadło „nieszczęścia chodzą parami”.
   Ostatnie dni października dżdżyste i ponure najzwyczajniej w świecie przespałam, a w nocy tłukłam się jak „Marek po piekle”. Pierwszy listopada spędziłam w minorowym nastroju, bo jest to dzień, który zawsze działał na mnie przygnębiająco. Od 2 do 5-tego dziergałam upominek dla Jotki, bo chciałam żeby jej dzieciaki dostały zakładki, a Ona coś, co Jej mnie przypomni nie tylko w jesienne wieczory. Rzecz jest niewielka i prawdziwe rękodzielniczki może dziwi iż zajęło mi to tyle czasu. Sprawa jest prosta: pierwszego dnia zrobiłam ¾, drugiego dnia większość sprułam i odrzuciłam zniechęcona. Trzeciego i czwartego dokończyłam pracę.
   Miesiąc temu mój syn skaleczył sobie prawą rękę. Nie poszedł do lekarza tylko „leczył” ją sam. Częściej mu się rana otwierała i ropiała niż wygajała. W związku z tym znów nie było mowy o malowaniu figurek czy jakimkolwiek zarabianiu. Moja złość spływała po nim jak po kaczce woda. W miniony czwartek pokazał mi wygojoną rękę, to znaczy rana jest zasklepiona ale pozostała gula, szpecąca rękę. U mężczyzny to nie przeszkadza, więc nic nie powiedziałam. Byłam szczęśliwa, że będzie wreszcie mógł zacząć nie tylko malować ale i sprzątać, bo moje mieszkanie bardzo tego potrzebuje. Poza tym obiecał, że w niedzielę obetnie mi włosy, żeby było wygodniej je myć i o nie dbać. W niedzielę rano przyszedł dość wcześnie, nawet zrobił mi kawę i śniadanie. Gdy miał już wychodzić(zawsze robi to szybko, jakby przebywanie z matką pod jednym dachem groziło mu pomorem),zauważyłam, że dwa palce prawej ręki są złączone plastrem. Zapytałam co się stało. Przyznał się, że w piątek zabalował tak mocno,  iż przy upadku najprawdopodobniej złamał sobie rękę. Była mocno spuchnięta gdy ją widziałam ale łudzę się, że to tylko stłuczenie, bo w przeciwnym razie, kto wie jak długo znów nie będzie mógł podjąć się jakichkolwiek zajęć, a przecież święta za pasem.
   Dochodzi godzina dziewiąta, rozpoczyna się nowy tydzień, a ja piszę tego posta w nadziei, że może jeszcze o mnie nie zapomnieliście. Nastrój mam nadal pod psem, deszczowo i ponuro za oknem, więc mogłabym wrócić do ciepłego łóżka i udawać, że mnie nie ma. Tym bardziej, że gołe nogi marzną od podłogi, a od nich przeziębia się reszta ciała. Zapowiedź takiego „grypowego” stanu miałam już w zeszłym tygodniu, na szczęście rozeszło się po kościach. Najprościej byłoby założyć dresy i nie wyziębiać się ale nie wiem dlaczego drażni mnie, gdy mam na nogach spodnie, skarpety lub kapcie. Gdy wstaję, to ubieram się z rozsądku, a już po dwóch godzinach zdejmuję wszystko. Jak powiadają „złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy”, ja właśnie tak się ostatnio zachowuję i wcale mi się to nie podoba. Może w tym tygodniu uda mi się przeczytać zaległe posty z września i października u Iwony K( „http://iwonakmita.pl/), dotrzymując w ten sposób obietnicy, że od listopada będę czytywała jej bloga na bieżąco. Więcej na temat " kobiety po 50-ce” w okolicach 20 grudnia, bo wtedy  będzie inauguracja Jej nowego czasopisma „Czas na wnętrze”.
    Do zobaczenia za tydzień, bo wtedy(choć trudno w to uwierzyć),  minie rok istnienia "Karuzeli".