czwartek, 30 czerwca 2016

I-61 ZNOWU NADAJE

   Nie pamiętam żeby jakikolwiek czerwiec był tak ciężki jak tegoroczny. Zazwyczaj wspominałam ten miesiąc miło, bo albo kończyła się szkoła, albo zbliżały się wakacje i czas odpoczynku(gdy edukację własną lub syna, miałam za sobą). Po 3 dniach samoleczenia, syn wyruszył do przychodni, by zdobyć numerek do lekarza. Ranek był chłodny, więc zanim się dowiedział, że już numerków do żadnego przyjmującego w tym dniu lekarza nie ma, przewiało go porządnie. Zanosiło się na to, że druga osoba legnie, powalona przeziębieniem. Przez dodatkową godzinę(bo lekarka z rannej zmiany się spóźniła) czekała moja pociecha, by zapytać, czy pani doktor przyjmie mamę bez numerka. Lekarka oświadczyła, że wśród czekających przyjmie tylko matkę z dzieckiem. W rejestracji syn zapytał czy jest szansa, że lekarz z popołudniowej zmiany zechce matkę zbadać. Usłyszał, że wtedy jest jeszcze więcej pacjentów niż rano, więc nie ma szans. Wrócił z przychodni zły i zmarznięty.
   Jeżeli w twojej rejonowej przychodni Cię nie chcą przyjąć, to poszukaj takiej lecznicy, gdzie zechcą to zrobić. Gdyby w danym dniu zasobność mojego portfela była większa, to poszłabym do prywatnego lekarza. Gdyby nie przeświadczenie, że pogotowie może być potrzebne innemu człowiekowi w poważniejszym stanie niż mój, być może wezwałabym je na pomoc, tak jak radzą mi ludzie, gdy słyszą o moich perturbacjach z dostaniem się do lekarza. Ja jednak zadzwoniłam na informację medyczną i zapytałam pana, który odebrał telefon, gdzie mogę szukać pomocy, jak jej nie dostaję w przychodni rejonowej. Odpowiedział mi uprzejmie, że dla mojej dzielnicy, nocna pomoc medyczna od godziny 18.oo w przychodni na Szajnochy. Ucieszona, że jest korzystne rozwiązanie problemu, postanowiłam poczekać do wieczora. Pech chciał, że pod wieczór samopoczucie znacznie się pogorszyło i czułam się tak słabo iż nie byłam w stanie pojechać. W tej sytuacji syn postanowił załatwić mi lekarza w przychodni vis a vis swojego mieszkania. W tej placówce bowiem nie ma zapisów, trzeba tylko przyjść w danym dniu i zapisać się do lekarza. Mnie udało się dostać do lekarki na środę na godzinę 12.30. Syn wziął z rejestracji deklarację przejścia do danej przychodni, ja ją wypełniłam i kwadrans przed wyznaczoną godziną stawiłam się w przychodni. Okazało się, że lekarka ma spore, bo godzinne opóźnienie w przyjmowaniu pacjentów. Bojąc się, że nie wstanę z krzesła na czas gdy trzeba będzie wejść do gabinetu, stałam dzielnie przy drzwiach, czekając na swoją kolejkę. Około godziny 13.00 pod drzwiami gabinetu pojawiła się niewysoka kobietka, w spodniach rybaczkach koloru beżowego, twierdząc że ma numerek na godzinę 13.00 i w związku z tym wchodzi do gabinetu po wyjściu pacjenta nie bacząc na to, że w kolejce są ludzie z wcześniejszych godzin. Kiedy została wyśmiana przez pacjentkę z numerkiem o 12.15, próbowała podchodów ze mną ale zbyłam babę stwierdzeniem, że mam numerek wcześniejszy od niej więc na pewno przede mną nie wejdzie. Moje siły były na wykończeniu, gdybym miała postać przed gabinetem jeszcze 5 minut dłużej, to bym usiadła na podłodze i już się nie podniosła, dlatego z wielka radością powitałam otwierające się drzwi gabinetu. Po wejściu, gdy okazało się, że zamiast opasłej koperty z historią choroby jest pojedyncza kartka, musiałam wysłuchać tyrady lekarki :
  1. po co się przenosiłam, w starej przychodni mnie znają
  2. mam do tamtej przychodni bliżej
  3. pani doktor nie musi mnie przyjąć, bo mnie nie zna i nic o mnie nie wie.
   Byłam zmęczona staniem, źle się czułam i ostatnią rzeczą jaka była mi potrzebna, to usłyszenie, że jestem persona non grata. Do gabinetu weszła akurat rejestratorka, która przyjmowała moją deklarację, więc swoją frustrację wyładowałam na niej, pytając dlaczego nie powiedziała mi, żebym przez godzinę, którą stałam pod drzwiami, ściągnęła historię choroby z dawnej przychodni, bo w tej chwili lekarka odmawia przyjęcia mnie. Na całe szczęście zaatakowana przeze mnie kobieta cierpliwa była i nie odpowiedziała na mój atak agresją, bo byłaby awantura. Natomiast pani doktor stwierdziła, że to ja powinnam była przyjść z historią choroby i winna leży po mojej stronie(niestety miała rację, w naszym systemie lecznictwa, pacjent musi dźwigać kilogramy dokumentacji medycznej, jakby ciężar samej choroby był za małym "garbem").  Na tym dyskusja się zakończyła, lekarka osłuchała mnie, nie powiedziała co mi dolega. Stwierdziła tylko, że „coś słychać po lewej stronie” i wypisała receptę na antybiotyk, osłonę i emskie. Nie zakończyła badania tradycyjną formułką „po skończeniu leczenia, proszę pokazać się na kontrolę”. Natomiast jeszcze raz powtórzyła swoje argumenty przedstawione powyżej w punktach 1-3. Ja byłam już tak wściekła, że z ironią w głosie zapytałam”co powinnam zrobić, żeby od tej chwili być pełnoprawną pacjentką pani doktor”? Usłyszałam: „ na razie proszę brać leki i leżeć”. Pożegnałam panią doktor stwierdzeniem, że taksówka do mojej byłej przychodni, kosztuje tyle samo co do tej, więc nie mogę stwierdzić, do której mam bliżej”.            Tydzień brałam antybiotyk, potem minął kolejny , a ja wcale nie czułam się lepiej. Zaczęłam nawet podejrzewać, że wirus, który opanował moje ciało, jest oporny na leczenie. Nowa pani doktor jest na urlopie, bo dzień, w którym się poznałyśmy był ostatnim przed jej wypoczynkiem, stąd być może nieprzychylność lekarki dla mojej osoby.Zastanawiam się czy powinnam sama stawić się na kontrolę, czy darować sobie być może kolejny stres, choć tym razem moja historia choroby będzie nie cieńsza niż stałych pacjentów, bo syn przeniósł dokumentację z dotychczasowej lecznicy. Po wyjściu z gabinetu przeprosiłam pracownicę rejestracji, za swój nieuzasadniony atak i słowem i drobnym bukiecikiem stokrotek, który przyniósł syn, gdy przyszedł do przychodni, by odwieźć mnie do domu.
   Słabość jaką odczuwałam w czasie całej choroby była wkurzająca. Nie byłam w stanie usiąść do laptopa żeby jeżeli nie pisać, to chociaż poczytać. Piłam po 3 litry płynów dziennie, jadłam co 2 godziny spore posiłki, a między nimi pogryzałam paluszki, drobne krakersy lub kilogramy kukułek, raczków i innych słodkości oraz owoców(warzywa ani surowe, ani ugotowane mi nie wchodziły). W związku z dużą ilością przyjmowanych płynów, stopy miałam opuchnięte tak bardzo, że ból sprawiało mi stawanie na nich.W deszczowe dni i noce podudzia i prawa pachwina doskwierały mi mocniej niż w pogodne dni.
Właściwie byłam w stanie tylko leżeć, a bezczynności nie cierpię, więc się irytowałam więcej niż powinnam. Krótko mówiąc ciężki to był dla mnie miesiąc, a jeszcze gorszy dla mojego syna, bo to on był narażony na moje złe humory, frustracje i niepokoje. Do mojej siostry w czasie choroby zadzwoniłam raz, żeby dowiedzieć się jak ona się miewa i powiedzieć o swojej niemocy. Drugiego telefonu nie odebrała i nie oddzwoniła. Przez te wszystkie tygodnie nie zatelefonowała, nie przyszła odwiedzić. Jest mi przykro, bo gdyby mieszkała na drugim końcu miasta, to bym rozumiała, że jest jej trudno, ale być o bramę dalej i nawet nie zapytać? Dzisiaj są jej 64 urodziny, o których zawsze pamiętałam- składałam życzenia, ofiarowywałam pieniądze, żeby kupiła sobie coś przydatnego w prezencie, a nie była zmuszona przyjmować tego co popadnie. Dziś po raz pierwszy mam ochotę udać, że zapomniałam.
     Natomiast bardzo serdecznie dziękuję wszystkim, którzy zamieścili komentarze ze słowami otuchy i życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Wasze wsparcie drodzy internetowi(a jakże bliscy) znajomi działało na mnie ozdrowieńczo znacznie skuteczniej niż wszelkie specyfiki i było słodsze od największych zjadanych frykasów. Nawet sobie nie wyobrażacie jak miło jest znowu do Was pisać, w nadziei, że zechcecie przeczytać i być może skomentować.

PUSZKA PARADOWSKIEJ


   Środowy poranek, tak jak dzisiejszy zaczęłam o godzinie 5 rano, ulubionym przeglądem blogów. Po miesięcznej abstynencji, był to wyraźny znak, że powoli wracam do życia. Dzień zapowiadał się wspaniale. Około południa przeszłam do drugiego pokoju i włączyłam TV, a tam pierwszą informacją jaka mnie dopadła, była wiadomość, że
JANINA PARADOWSKA nie żyje.


Szok i niedowierzanie, to pierwsze uczucia jakie mną zawładnęły. Miałam jeszcze w pamięci program „Puszka Pandory” sprzed kilku dni, w którym dziennikarka wraz z trzema panami, oceniała szanse Polaków w meczu z Portugalczykami i skutki angielskiego brexitu. Nie czytuję „Polityki” nie słucham radia. Poglądy pani Janiny Paradowskiej przybliżałam sobie przez Jej bloga(http://paradowska.blog.polityka.pl/), a od czasu, gdy oglądam „Superstację”z zaciekawieniem wysłuchiwałam „Rozmowy dnia” i „Puszki...”. Wielka kultura osobista, nieprzeciętny intelekt, znajomość politycznego świata, te cechy sprawiały, że była cenioną dziennikarką i komentatorką.
   W zastraszającym tempie pomniejsza się świat ludzi wybitnych, cenionych, znaczących: M. Czubaszek, A. Kondratiuk, J.Paradowska.

   Dzień przestał być fajny, do jego końca i przez całą noc, nie byłam w stanie robić czegokolwiek. Jeszcze raz życie pokazało jak kruche i nieprzewidywalne potrafi być.

sobota, 4 czerwca 2016

OSTRZEŻENIE

   W czwartek około 21.00 rozbolała mnie głowa, wzięta "Etopiryna" pomogła na krótko. Około 23.00 gdy grałam w kierki i całkiem nieźle mi szło, ból powrócił z nudnościami, suchym, "szczekającym" kaszlem. Pomyślałam- jasna sprawa, za dużo papierosów. Kiedy jednak w piątek rano chwycił mnie ból pod żebrami, a czułam się jakby cała brygada pancerna po mnie przejechała, wiedziałam, że to wirus. Pytanie tylko czy zwykłej grypy czy czegoś gorszego, odpornego na antybiotyki. Dowiem się tego w poniedziałek, może będę w stanie pójść do lekarza, jeżeli nie, on będzie musiał  pofatygować się do mnie. Póki co stosuję domowe środki na przeziębienie: napotny bez czarny, pokrzywę moczopędną i najważniejsze 3 x dziennie inhalacje na przewietrzenie gardła, nosa i zatok. Poczułam się po tym na tyle dobrze, żeby usiąść do laptopa i nakreślić te kilka zdań. Jeżeli nie będę się odzywała do 20 czerwca, to znaczy, że to najprawdopodobniej grypa, jeżeli dłużej, to sami wiecie... może być różnie.
    Wszystkim zdrowym życzę, aby pozostali w tym stanie jak najdłużej, korzystając z pięknej pogody, wolnych dni i pomaszerowali także za mnie w marszu wolności. Tym, których choroba(jakakolwiek) zatrzymała w czterech ścianach, przesyłam słowa pocieszenia i otuchy, bo jutro będzie lepiej.