sobota, 30 kwietnia 2016

ZA SPRAWĄ LESZKA**

                                       
    Wczoraj miałam fajny dzień. Odpowiedziałam na komentarze pod moimi dwoma ostatnimi postami, odpisałam na maila. Zrobiłam przegląd moich ulubieńców. Korekta tekstów zajęła mi czas do 14.oo.    Zmęczony kręgosłup domagał się zmiany pozycji na poziomą, więc sprawdziłam miękkość kanapy. Skutki bezsenności dały znać o sobie, drzemka trwała do 18. Poczytałam o „stylu życia” Róży W i zasypałam ją komentarzami. Potem weszłam na bloga „Posiaduszki u alElli” i przejrzałam jej listę ulubionych blogów, moja własna powiększyła się o kolejne tytuły. Jak tak dalej pójdzie, niedługo zabraknie miejsca na prawym marginesie. Cóż jednak mogę poradzić na to, że tylu interesujących ludzi pisze o frapujących sprawach. Właściwie nie muszę się martwić, że sama do biblioteki po książki wyjść nie mogę, a synowi się nie chce, gdyż gubi się wśród półek nawet wtedy jak ma listę autorów i tytułów, które mnie interesują. Biorąc pod uwagę tylko sporządzoną przeze mnie listę blogów, wyciągając z każdego z nich jedną najciekawszą historię można by było stworzyć książkę. Z blogów rezerwowych, a lista ich jest nie mniejsza , drugą. Powstałby e-księgozbiór dający rozrywkę na wiele dni, tygodni, a może miesięcy.
     **Teraz słowo wyjaśnienia tytułu dzisiejszego posta. Jeden z autorów bloga „Refleksje po 60”,
zachęca wszystkich, którzy odwiedzają ich stronę, do pisania limeryków. Zapewnia, że " Jest to na prawdę przednia zabawa" (Zdanie skopiowane bez zgody autorów ale chciałam mieć pewność, że wskazując błąd, popełniam tylko nietakt, a nie inne językowe uchybienie .Leszku, popraw tę literówkę). 
    Z początku myślałam, że to nie dla mnie. Zresztą wcale nie wiem, czy rymowanki, które wpiszę poniżej, to limeryki. Na ten temat wiele mógłby powiedzieć Andrzej- ArtKlater jako polonista i znawca zagadnienia. Pisząc bawiłam się jednak wyśmienicie i jestem pewna, że nie są to ostatnie teksty pod szyldem „Limeryki”. Tym, którzy chcieliby spróbować ja też( tak jak Leszek) polecam.


AMBITNA
Pewna Iwona z Warszawy
żądna literackiej sławy,
limeryk pisała ukradkiem
wraz ze swym kolegą Władkiem
utwór im wyszedł koślawy.


ROLNICZKA-KATOLICZKA
Pewna Kazia spod Grabowa
rolniczką zostać gotowa
gdy ziemię po mężu dostała,
to jak najprędzej ją sprzedała,
a forsę dla Rydzyka chowa.


500+
Leśnik Paweł spoza Łodzi
wszystkie kobiety uwodził
panny, mężatki, rozwódki,
zawsze romansik był krótki,
gromadkę dzieci tak spłodził.


MOJE GURU
Poznałam w sieci Gdańszczanina
przezabawna jest z niego chłopina.
pisze ciekawe felietony,
na limeryki zakręcony,
zawsze kończy jak zaczyna.

piątek, 29 kwietnia 2016

ŚLĄSKIE POGWARKI

                                              


    Przed pierwszym rokiem studiów, wakacje spędziłam w Ośrodku Rehabilitacyjnym w Lądku Zdroju. Po sanatorium „Na Górce” w Busku Zdroju, gdzie przebywałam do 11 roku życia, było to drugie miejsce, w którym próbowano mnie gimnastykować, masować i okładać parafiną, by moja sprawność ruchowa jeżeli nie uległa poprawie, to przynajmniej się nie pogorszyła. To właśnie w roku 1974 poznałam dwie Górnoślązaczki : Aleksandrę K i Celinę O- studentki drugiego lub trzeciego roku polonistyki. Kiedy okazało się, że będę studiowała bibliotekoznawstwo, kierunek pokrewny filologii polskiej, to otoczyły mnie opieką, zabawiając opowieściami z życia studenckiego. Ja polubiłam je od pierwszej chwili, a z Celiną pisałam przez kilka lat. Jakiś czas temu, szukając wzoru na serwetkę w „Albumie splotów szydełkowych” odnalazłam kopertę z jednym z jej listów  z 27.12.1985 roku.
   Ola była niską szatynką, o najpiękniejszych oczach, w kształcie migdałów. Długością rzęs mogłaby się podzielić z drugą kobietą, a i tak tworzyłby „firanę” przy powiece. Pięknem twarzy Bóg chciał jej zrekompensować niedoskonałość figury. Chodziła o drewnianych kulach, choć aluminiowe tzw. szwedki stawały się coraz popularniejsze. Była zawsze uśmiechnięta, miała wspaniałe poczucie humoru. Mówiła mało ale potrafiła rzucić celną ripostę. Po skończeniu studiów chciała pracować w szkole z dziećmi, niestety powiedziano jej, że nauczyciel powinien odznaczać się nie tylko wiedzą ale i estetycznym wyglądem, a ona takiego nie ma. Ten przejaw dyskryminacji zawodowej bardzo boleśnie przeżyła, a wiem to z listu Celiny. By się realizować, zaczęła pracę w bibliotece w Katowicach gdzie mieszkała.
   Celina miała niewielkie 2 pokojowe mieszkanko w Chorzowie.Opisała mi  je ze szczegółami. Obiecałam, że kiedyś ją tam odwiedzę, ale obietnicy nie spełniłam, chociaż Celinka przyjechała do Warszawy i na pamiątkę spotkania ofiarowała mi maselniczkę.
była podobna do tej tylko z namalowanym ornamentem.
Ona od razu zaczęła pracę w bibliotece, pomna tego co spotkało Olę, nie próbowała zostać pedagogiem. Celinka miała duże skrzywienie kręgosłupa i jedna łopatka była mocno wystająca. Ubraniami, które szyła je mama, korygowała tę wadę postawy, tak że na pierwszy rzut oka nawet nie było widać jej ułomności. Była szczupłą kobietą, średniego wzrostu z burzą jasnych loków na głowie. Szalenie oczytana i inteligentna, emanowała spokojem i rozwagą. Bardzo żałuję, że nasz kontakt się urwał, bo była serdeczną i życzliwą przyjaciółką, jakich człowiek w życiu ma niewiele.
   Kiedy zamieszkaliśmy w drugim naszym wrocławskim mieszkaniu, mieszczącym się w 10 piętrowym wieżowcu, to poznaliśmy rodzinę J, która zajmowała 3 pokojowy lokal na 5 piętrze. Rodzina ta składała się z oficera wojsk lotniczych, pana Piotra, jego żony Niny i dwóch synów :Leszka oraz Wojtka. Moja matka i pani Nina bardzo się ze sobą przyjaźniły i wpadały do siebie na pogaduszki. Ja też byłam częstym gościem u państwa J. Między panami nie było tak silnej zażyłości, może ze względu na różnicę w rangach i respektu jaki w związku z tym czuł mój ojciec wobec lotnika. Chociaż pamiętam, że raz czy dwa byli razem na sylwestra w Klubie Oficerskim. W pewnym momencie swego życia traktowałam panią Ninę lepiej niż własną matkę. Po jednej z awantur z rodzicielką, wybiegłam spłakana z domu i schroniłam się właśnie na 5 piętrze, skarżąc się jak to źle zostałam potraktowana. Nasza rozmowa miała być zachowana w sekrecie, więc kiedy dwa dni później moja matka wielce rozżalona robiła mi wyrzuty, że łażę po ludziach i opowiadam o naszych rodzinnych sprawach, poczułam się oszukana. Zrozumiałam jednak wtedy, że to była przyjaciółka mojej mamy, a nie moja i  więcej zwierzeń nie było. Przed naszą wyprowadzką do Warszawy rodzina J przeniosła się do Katowic ale panie utrzymywały ze sobą kontakt telefoniczny i listowny aż do śmierci mojej mamy. Pamiętam, że w katowickim mieszkaniu gościłam wraz z matką raz. Wtedy mieszkała tam również świekra pani Niny, niewidoma kobieta. Pewnego razu, gdy byłyśmy w domu same, kobieta włożyła mi do ręki złoty pierścionek i kazała bym go wzięła, bo tak miło jej się ze mną rozmawia. Nie ukrywam, że się wtedy przeraziłam, bo zaczęłam podejrzewać, że nie jest ona przy zdrowych zmysłach. Wieczorem, gdy leżałyśmy z matką w łóżku powiedziałam jej o tym incydencie i poprosiłam, by oddając pierścionek pani Ninie, uczuliła ją na takie zachowanie teściowej. Nie byłam świadkiem rozmowy między nimi ale przez następne dwa dni jakie tam jeszcze spędziłyśmy, czułam się dziwnie. Miałam wrażenie, że gospodyni podejrzewała iż zostałam obdarowana nie tylko pierścionkiem, a ten oddałam dla zmyłki. Moja matka odwiedziła państwa J jeszcze tylko raz, gdy przenieśli się oni na wieś, z chwilą przejścia pana Piotra w stan spoczynku. Ja telefonicznie zawiadomiłam panią Ninę o śmierci mamy i to był nasz ostatni kontakt. Nie wiem co się dzieje z nimi, mam nadzieję,że wszyscy mają się dobrze.

   Impulsem do dzisiejszych wspomnień było przeczytanie notek z dwóch miesięcy roku 2012 na blogu Andrzeja Art Klatera (http://klateracje.blogspot.com/). Fantastyczny gawędziarz, którego posty są pełne humoru, dowcipu ale i życiowej mądrości. Z przyjemnością przeczytam wszystko z 3 lat, a gdy skończę, to zajmę się komentarzami. Jest ich pod każdym postem tak duża ilość, że nie byłabym w stanie ogarnąć za jedną wizytą i postu i komentarzy, stąd zdecydowałam się na podział. Tym, którzy chcą się poskręcać ze śmiechu, polecam tego bloga i jego nietuzinkowego autora, jeśli jeszcze go nie znają.

czwartek, 28 kwietnia 2016

BEZSENNOŚĆ I TAKIE TAM RÓŻNOŚCI

          

   Po kilku godzinach przewracania się z boku na bok , bo na wznak spać nie lubię, postanowiłam dalej się nie katować. Wstałam, kawę zrobiłam i o codzienności piszę. Jestem istotą ciepłolubną. Dlatego przed pójściem spać wietrzę pokój, a potem okno zamykam. Od dwóch tygodni jednak noc do nocy podobna czyli Morfeusz mnie nie odwiedza. Zaczęłam nawet okno otwarte zostawiać, w nadziei, że jak stały dopływ świeżego powietrza będzie, to może wreszcie się uda zasnąć. I nic. Efekt tego jest taki, że w dzień „niedorobiona” jestem i miejsca znaleźć sobie nie mogę. Sprzątać nie mam siły, więc chałupa się wali. Ale zawsze wyznawałam zasadę, że mieszkanie jest dla mnie, nie ja dla mieszkania, to teraz udaję, że mi bałagan nie przeszkadza. Jednak gdyby „Perfekcyjna pani domu” chciała mnie odwiedzić, to miałaby co krytykować.    Kilka dni temu widziałam w telewizji reklamę, że w pewnej sieci sklepów, tej ulubionej przez Okrasę i Wellman, kupić można mop parowy, myjkę parową i myjkę do okien. Mówię więc do syna pojedź, zobacz, może byśmy nabyli, wtedy łatwiej byłoby ci sprzątać i u mnie i u was. On wydawać pieniędzy(jeśli nie robi tego sam, na sobie tylko wiadome cele) bardzo nie lubi, dlatego zaczął wybrzydzać. Mop nie potrzebny, bo u nich parkiety, więc się nie nadaje, a u mnie i tak sierść najpierw po psach odkurzaczem trzeba zebrać, to potem podłogę umyć zwykłym mopem można. Myjka do okien też zbyteczna, bo to tylko do szyb się nadaje, a najgorsze są framugi. Nie ma więc sensu wydawać forsy, by te sprzęty nieużywane były. No i sprawa jasna się stała jak słońce w południe, nie chce mu się jechać do sklepu, a po drugie gdyby te rzeczy były, to matka częściej do sprzątania by zaganiała. „Co się odwlecze, to nie uciecze” jak powiada przysłowie, po 20-tym i tak będzie musiał zapieprzać jak mały samochodzik, bo są moje imieniny i koleżanka na wódeczkę wpadnie, a i siostra z kwiatkiem się przyturla, więc by obciachu nie było „odszczurzyć” trzeba będzie.
   Noce mam trudne ale dni wcale łatwiejsze nie są. Z rana zasiadam do laptopa, przeglądam blogi, poczytam, co u kogo ciekawego, to zajmuje godzinkę albo dwie. Co jednak robić dalej? Na zakupy iść nie muszę, obiadu gotować też nie, czasu aż za dużo. Mogłabym poćwiczyć, żeby te moje sztywne giry sprawność zachowały ale butów sama nie włożę, by jak rok temu zejść pięć pięter w dół i wejść z powrotem do góry(niby taka gimnastyka). Na kupionym parę lat temu rotorze kręcić pedałami nie mogę, bo tylko do wyprostu nóg udaje mi się pchnąć pedały,a dalej ani rusz. Poza tym, gdy tak kręcę, to urządzenie się podnosi, a ja z krzesłem się przesuwam, pomimo że przód blokuję przystawianiem do ściany. Myślałam o kupieniu roweru stacjonarnego ale przy moich zaburzeniach równowagi nawet gdyby sprzęt był przykręcony do podłogi, to na siodełko nie wskoczę ani z niego nie zejdę. Ostatnio czytałam u „Matki Sanepid”, że kupiła sobie orbitrek. Pomyślałam, że i mnie by się taki przydał, to i ćwiczyć mogłabym i kilogramy gubiła. Dzwonię do syna i mówię o swoim nowym pomyśle. On mi na spokojnie tłumaczy, że to nie dla mnie, bo to polega na ruchu posuwistym i naprzemiennym rąk i nóg(jakbym jeździła na nartach), a ja potrzebuję czegoś co pozwalałoby mi ćwiczyć nogi, a rękami się trzymać urządzenia. Ale ja jak to ja, podejrzewając go, o brak dobrej woli, że nie chce matce pomóc, upieram się, że ma popatrzeć w internecie, że ma pomyśleć. Sama jednak też siadłam i zaczęłam przeglądać te wszystkie urządzenia do ćwiczeń, no i z bólem serca przyznałam mu rację, orbitrek się nie nadaje, a te inne „machiny” też nie wzbudzały mojego przekonania. Pozostają stare metody:przysiady, podnoszenie nóg(na wysokość 3 cm od podłoża, tylko tyle mogę), odwodzenie na boki, skłony, podnoszenie nóg by kolanem sięgnąć klatki piersiowej. Tylko, że samemu, to tak trudno się do tego zabrać(przez przypadek sprawdzając nazwy: orbitrek i rotor, trafiłam na "rotor z siedziskiem" i to jest to, czego mi potrzeba).

   Siadam więc na kanapie i mówię sobie: może szydełko puszczę w ruch? Tyle tylko, że albo mam przesyt po robieniu tych kurek, jajek itp. albo ból nadgarstków odstrasza mnie od realizacji pomysłu. Czytanie mnie nie nęci, choć 5 książek leży obok posłania i czeka aż je z kurzu obetrę.
   Pogadać też nie mam z kim, bo syn rano i wieczorem wpada wyprowadzić psy i zaraz ucieka jakby w domu pięcioro dzieci płakało z głodu. Poza tym drażliwy się stał, że bez kija nie podchodź. Z jednej strony frustruje się, że plany rozpoczęcia działalności, nie realizują się po jego myśli. Po drugie przeziębił się, a wiadomo jak chłop chory, to gorzej niż wybuch wojny domowej. Do lekarza nie pójdzie, bo unika tego jak zarazy. Domowymi sposobami leczyć się będzie: czosnkiem położonym na chleb z masłem, bo mleka z miodem, masłem i czosnkiem nie wypije. Gdyby nie to, że boję się by zapalenia oskrzeli lub płuc nie złapał, to powiedziałabym „ dobrze ci tak”. W niedzielę bowiem przyszedł w rozpiętej kurtce, bo suwak w zamku się złamał. Mamo napraw. No dobrze ale to nie jest tak " hop siup", mówię. Zrobię na wieczór, a ponieważ dzień ładny, słoneczny, to bluzę załóż. Ja z zadania się wywiązałam, na wieczór kurtka była gotowa, a pomimo to mój syn nadal tylko w bluzie łaził. Uprzedzałam, że się przeziębić może, no i wykrakałam. Tak to jest, „kto się nie słucha ojca i matki, ten się słucha psiej skóry”. Dopóki tego nie wyleży, to będę z nim miała skaranie boskie.
   Moja synowa pracuje od dwóch miesięcy i chyba jest zadowolona, pomimo że przez ostatnie dwa dni remanenty miała po 16 godzin każdy. Wracała do domu tak zmęczona, że padała na łóżko i nie obchodziło jej nic więcej przez następne godziny, aż nie zadzwonił budzik, by wstawała do pracy, bo nastał nowy dzień. Poza tym, chyba między nimi zgrzyta, bo panna J coraz bardziej krzywo patrzy, że ona codziennie do pracy musi, a ten mój bąki zbija. No i tak między nami mówiąc wcale jej się nie dziwię.
   Piąta na zegarze i choć spać mi się nadal nie chce, to pisanie czas zakończyć.  

środa, 27 kwietnia 2016

MOJE HOBBY -krzyżówki

                                      

    W dniu wczorajszym pokazałam Wam moje ostatnie(niestety nieudane) prace szydełkowe. Zanim jednak zabrałam się za szydełko czy druty, umilałam sobie czas wolny rozwiązywaniem krzyżówek i czytaniem książek.
   Zamiłowanie do szarad oczywiście mam po matce,która nie skupiała się tylko na doskonaleniu jednej umiejętności. Poza tym jej pasja do czytania, objęła także miłość do gromadzenia encyklopedii i słowników, bardzo pomocnych przy szaradziarstwie. Na półkach stało naprawdę kilka cennych tytułów.
   Najpierw rozwiązywaliśmy krzyżówki w czasopismach, szczególnie w „Panoramie”. Był to tygodnik ilustrowany, wydawany w Katowicach.
Drugim źródłem nie tylko krzyżówek ale i informacji o kraju i świecie, był „Przekrój”. To w nim zamieszczona była gawęda Melchiora Wańkowicza, jak zrobił strusie jajo. Matka postanowiła wypróbować przepis i na swoje imieniny takie jajo podała gościom. Ja szczególnie lubiłam rubryki zamieszczone na tylnej okładce: komiks o "Profesorze Filutku”, którego perfekcyjnie rysował Zbigniew Lengren i „ Humor ze szkolnych zeszytów”.(pisząc notkę byłam pewna, że zamiast "Humoru" znajdowała się tam "Satyra w krótkich majteczkach" ale ta podobno była w ""Kobiecie i Życiu"-wg. Google, z którego zaczerpnęłam materiał ilustracyjny).

  Później gdy jedna krzyżówka tygodniowo przestała matce wystarczać nabywała „Szaradzistę” i „Kalendarz szaradzisty”. Dużym ułatwieniem przy rozwiązywaniu zadań był słowniczek, który wydawano w formie małych broszurek. Można było je kompletować, chowając poszczególne egzemplarze w tekturową teczkę, dołączoną do pierwszego numeru słowniczka.


ukazała się jako 2 po "Rozrywce"
Najmłodsza z "Rozrywek". Jakiś czas potem dochodziły kolejne warianty(od A-Z, Sudoku, do podróży) tego wydawnictwa



   Po przeprowadzce do Warszawy kupowaliśmy już tylko „Rozrywkę”,”Rozrywka. Jolki” i „Rewię Rozrywki” . Z wielkim upodobaniem głowiłyśmy się nad trudniejszymi hasłami, a matka wysyłała rozwiązania, w nadziei na wygraną, na wszystkich członków rodziny. Oczywiście zarówno „Szaradzista” jak i „Rozrywka” posiadały kupony, które trzeba było umieszczać na kopertach, z jednego egzemplarza można więc było wysłać tylko jeden zestaw rozwiązań. W związku z powyższym za każdym razem, kto inny figurował jako autor rozwiązań. Parę razy udało nam się coś wygrać:  książkę, albo talon na określoną sumę. Nie kupowała natomiast krzyżówek panoramicznych, bo uważała, że poziom haseł jest niski i nie wymaga wysiłku intelektualnego. Zanim dopuszczono mnie do rozwiązywania, mój udział ograniczał się do wyszukiwania odpowiedzi, w stosownych źródłach, jeżeli zdarzało się tak, że matka jej nie znała. Dzięki temu byłam otrzaskana z wydawnictwami encyklopedycznymi i słownikami, przynajmniej w zakresie domowego księgozbioru. Myślę, że w połączeniu z licznymi wizytami w bibliotece dzielnicowej, miało to wpływ na wybór kierunku studiów i późniejszej pracy.

   Do chwili obecnej lubię rozwiązywać krzyżówki i chętnie buszowałabym po księgarniach lub bibliotece, gdyby nie duży wysiłek fizyczny z tym związany. Bardzo smuci mnie fakt, że syn nie przejawia od najmłodszych lat zainteresowania książkami, a potrzebne informacje znajduje w internecie i to mu wystarcza. Zupełnie też nie ma pociągu do krzyżówek. A ja pamiętam, że kiedy razu pewnego matka zabrała mnie na maraton szaradziarski organizowany przez Wrocławskie Koło Szaradzistów, to ja byłam jedną z najmłodszych uczestniczek. Młodszym okazał się pewien niepozorny chłopiec, któremu przekazałyśmy na zakończenie spotkania, jeden z talonów, które każda z nas wygrała w nagrodę. Moja matka przekazując go chłopcu, powiedziała:” niechaj będzie to zachętą, do rozwijania pasji”. Więcej nie brałyśmy udziały w tego typu imprezach ale z perspektywy czasu nie umiem powiedzieć czy z racji wyjazdu do Warszawy, czy z braku wiedzy o organizowanych tego typu akcjach, czy może z lenistwa.

wtorek, 26 kwietnia 2016

SŁOWO SIĘ RZEKŁO KOBYŁKA U PŁOTU

   Drugi dzień w Warszawie świeci słońce i choć w nocy co godzina się budziłam, więc niewyspana jestem, to notkę piszę. Wczoraj wspaniały dzień miałam, bo prasówkę na blogach zrobiłam i tam, gdzie nowe notki były, komentarz zostawiłam. W większości przypadków odpowiedzi sympatyczne zamieszczono. To mnie w dobry nastrój wprawiło i do dzisiejszego pisania zachęciło.
   
W notce z 23.03 obiecałam, że pokażę nieudane próby zrobienia koszyczka wielkanocnego i bukietu kwiatów. Wywiązując się z danego słowa prezentuję:
koszyczek miał wyglądać tak



a mnie za pierwszym razem wyszło to:


Co prawda już po skończeniu serwetki, wychodząc z jej środka koszyk ów zaczęłam robić, ale mizerota taka powstała( bo choć chęci do pracy były), to zerówki w danych kolorach nie wystarczyło. 
Trzecie podejście, do tego samego schematu zakończyło się tym










   Czwartego nie sfotografowałam, bo upchnęłam to „coś” do pudełka z gotowymi pracami i niewykrochmalone leży.
W tej samej notce pisałam o kwiatach, które wydziergałam, a które na liściu umieszczone być miały (tak jak te z kwiaciarni) i gipsówką oraz asparagusem przyozdobione(nie miał kto ich kupić). Na owijałam ja się patyczków włóczką zieloną, by łodyżkę do każdego kwiatka zrobić i co? Klapa na całej linii, w żaden sposób kwiatek na niej siedzieć nie chciał. Wkurzyłam się niepomiernie i do gotowego już liścia nitką oporne główki przywiązałam, bo w wazon wsadzić chciałam jak na bukiet przystało. Wyszło tak





Ponieważ jednak zdjęcie niewyraźnie „urok” ich ukazuje, dodatkowo każdemu z osobna fotkę strzeliłam. Ciekawa jestem czy domyślicie się jakie kwiaty miałam na myśli, gdy je robiłam wg czasopisma lub w oparciu o własną inwencję. Coś mi mówi, że ile głosów tyle pomysłów.




Wybaczcie za ten bałagan ale nigdy zdjęcia nie chcą mi wejść w to miejsce, na którym bym je widziała, żeby współgrały z tekstem. Nie wiem co zrobić by je przesunąć w górę lub w dół.



Moje dzwonki(ten ciemno i jasnoniebieski oraz biały pokazane powyżej) powstały na podstawie tych z czasopisma, a tak w oryginale miały wyglądać te podłużne czerwone
liścia zielonego robiłam z pamięci ale oryginał powinien wyglądać tak
.

niedziela, 24 kwietnia 2016

PRAGNIENIE




                                        Smutku! Czemu przychodzisz?
                           Refleksjo! Dlaczego mnie dręczysz?
                           Ja pragnę tylko -
                           spokoju
                           i barwnych kwiatów naręczy,
                           perfum zapachu słodkiego,
                           ciszy leciutkiej jak mgiełka, 
                           spełnienia bolesnej tęsknoty, 
                           że Twoja pieści mnie ręka.

A BYŁO TAK ...I TAK

   Kończy się bardzo trudny tydzień. Najpierw przeczytanie notki u Róży(nie żałuję, że to zrobiłam, wręcz przeciwnie), potem moja reakcja, wyrażona notką, pod którą ukazało się tyle komentarzy, że przecierałam oczy ze zdumienia . Tego dnia liczba wyświetleń przekroczyła grubo setkę. Ci, którzy weszli na bloga, by przeczytać notkę, utworzyli łańcuszek szczęścia specjalnie dla mnie. Serdeczne dzięki.
   Tak po prawdzie mijający tydzień zamierzałam rozpocząć notką, która miała być moim głosem w sprawie zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Impulsem do jej napisania była manifestacja, która odbyła się w niedzielę 17. kwietnia. Zastanawiając się nad formą notki, rozważałam dwie koncepcje. Jedna zakładała opowieść sentymentalną o trudnych narodzinach i niechcianych zgonach dzieci w mojej własnej rodzinie. Chciałam w ten sposób pokazać, że bywają sytuacje, w których człowiek dorosły jest bezradny jak dziecko, o które spór się toczy.
    Druga z nich, ta bliższa mnie samej, miała być „uderzeniem bejsbolem między oczy”(czyli mocno i dosadnie, co o tym pomyśle sądzę). Rozterka moja się skończyła, gdy przeczytałam na http://leszek-mojerefleksje-blog-onet.blogspot.com notki z 6 IV „Wyskrobać rozum” i 9 IV „Jebuny”. Zrozumiałam, że czegokolwiek bym nie napisała, w jakąkolwiek formę bym tego nie ubrała, to będzie to erzac, plagiat, nieudolne naśladownictwo w/wym postów. Gorąco polecam oba do przeczytania(Piotrze, a mnie się te Jebuny podobały i nie uważam tego za przekleństwo, przynajmniej widać, że nie jesteś hipokrytą).
   Postanowiłam przenieść się od spraw społecznych, w krainę wyobraźni i piątek spędziłam na blogu „Szydełko Kiry”, poznając w ten sposób wspaniałą młodą kobietę i jej rękodzielnicze cudeńka. Co prawda refleksja, po zakończeniu poznawania bloga była dla mnie samej niekorzystna, ale to nie wina Karoliny, autorki bloga, tylko moich własnych ograniczeń i znikomych umiejętności. Bo czy jest sens pisać, że jednym z moich hobby, są robótki ręczne, co wypadałoby zilustrować pracami, kiedy dostrzega się różnicę poziomów?. Powiadają, że co cię nie zabije, to cię wzmocni”, w zgodzie z tym porzekadłem postanowiłam pracować nad jakością moich szydełkowych i krawieckich prac. Wszak „nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale żeby go gonić”. "Szydełko Kiry", to strona ciekawa dla pań, chociaż gdyby któryś z panów chciał swojej lubej sprawić niecodzienny prezent(a lubimy je dostawać), to może tam zajrzeć. K.B. chętnie pomoże(adres na moim marginesie, wśród ulubionych blogów).
   Zapytacie może samych siebie, co posty Piotra czy prace Karoliny mają wspólnego z tym, że ja miałam trudny tydzień. Otóż one sprawiły, że nie był  jeszcze gorszy.
   Jaki będzie ten następny, który zakończy się  pierwszego dnia maja(mojego ulubionego miesiąca) , tego nie wiem. Może pogoda się poprawi, a co za tym idzie ból nóg, głowy i rąk będzie znośny, a psychika „wejdzie” na poziom optymistyczny i wtedy zacznę wywiązywać się ze złożonych obietnic. Przecież w notce "Trudny miesiąc” obiecałam, że kiedyś pokażę koszyk, który został serwetką i kwiaty robione dla Azalii, dziergającej je piękniej ode mnie. To nic, że będą to wpadki, a te zazwyczaj przygnębiają. Nadal będę to ja, z moimi ułomnościami:fizyczną(od urodzenia), psychiczną(od czasu do czasu) i manualną(pomimo której dziergam, gdy dwie poprzednie mi na to pozwalają).

   Miłego przyszłego tygodnia życzę moim dawniejszym i nowym znajomym.    

wtorek, 19 kwietnia 2016

OD RANA ŁZY.....

                                                              
    Ten post miał być napisany wczoraj, ale nie byłam w stanie, właśnie z powodu łez.
W nocy z piątku na sobotę, nie mogąc spać, siedziałam przy laptopie i robiłam przegląd moich ulubionych blogów. Kiedy doszłam do „Dojrzałe jest pyszne" ukazała się odpowiedź „nie znaleziono takiego bloga”. Zdziwiłam się, a nawet trochę poirytowałam, bo przecież wiem, że taki blog jest. Nie ma jednak sensu mieć go na swojej liście jeżeli nie można do niego dotrzeć. Weszłam w „ustawienia” i chciałam skasować daną pozycję. Pomimo wciśnięcia „usuń”, po wejściu na bloga, pozycja nadal znajdowała się na prawym marginesie. Tak kombinowałam, próbując zmienić ten stan rzeczy, że skasowałam całą listę. Następnej nocy próbowałam ją odtworzyć, dodając inne nie uwzględnione do tej pory blogi. Nie wiem czy pierwotną listę przywróciłam. Udało mi się jednak ponownie umieścić wyżej wspomniany blog i tym razem po nakierowaniu kursora na jego nazwę, trafiałam do celu. Co prawda problem „nie znaleziono adresu..” pojawił się tym razem przy okazji dopisanego bloga „leszek-moje-refleksje-blog.onet” ale tym razem już nie próbowałam go usuwać tylko wpisałam go ponownie, a kiedy nowy zapis poskutkował, usunęłam stary i o dziwo udało się.
   Po kolejnej nieprzespanej nocy, z których każda to męczarnia(a jak duża wie „iw-od-nowa”, bo u siebie opisała ten problem), w poniedziałek rano wstałam o 7.00. Nie było sensu przewracać się z boku na bok, czemu za każdym razem towarzyszył ból prawej pachwiny. „Czego się nie najesz, to się nie na liżesz” jak powiadają. Zasiadłam do laptopa i w pierwszym rzędzie weszłam na bloga Róży W, by uczcić fakt, że mogę do niego trafić z własnego miejsca, a nie przez listę Zante. Na początek przeczytałam „dykteryjki” były tylko trzy, więc mogłam zrobić to za jednym zamachem. Obśmiałam się, co zachęciło mnie do dalszego czytania. To był błąd.Gdybym na tym skończyła lekturę, to mógłby być to całkiem miły dzień. Ja jednak posłuchałam podszeptów „szatana” i trafiłam na posta „Dochodowy sposób na życie. Dziecko”. Jeszcze przed dotarciem do końca,  oczy mi się zaszkliły, ekran stał się mniej wyraźny. Serce zaczęło walić, a cała reszta buzowała jak wulkan przed erupcją. Musiałam przerwać, zamknęłam bloga. Próbowałam się uspokoić, w tym celu postanowiłam udać się do łazienki, bo pęcherz upominał się o swoje, pierwszy raz byłam mu wdzięczna, bo zazwyczaj daje znać o sobie w nieodpowiednich momentach, wzbudzając moją irytację. Po wejściu do przedpokoju, natrafiłam na przeszkodę- wielką kałużę. Któraś z moich suczek nie wytrzymała. Musiałam wrócić do pokoju, chwycić szmatę do podłogi(leży tam, podobnie jak druga w kuchni, na wypadek gdyby woda z misek została rozlana, bądź to przez baraszkujące psy, bądź przez nieuważną panią), przejść do kuchni, po tę drugą i obie rzucić w mokre miejsca. Wykorzystując nieliczne suche miejsca na ścierkach zrobiłam kurs do łazienki i z powrotem, nie poślizgnąwszy się na mokrym gresie, co groziło „przywitaniem matki ziemi”.
   Zasiadłam ponownie do laptopa w nadziei, że notki na innych blogach będą weselsze, optymistyczne i pozwolą powrócić do równowagi. Chwilę relaksu miałam czytając „Jak każda kobieta” na „Niecodzienne notatki” i uśmiech, gdy na „Pragmatyk na wsi...” znalazłam myśl Umberta Eco „Kto czyta książki żyje podwójnie”. Na tym powinnam zakończyć przegląd blogów. Ponieważ jednak pora była wczesna, w tv jak zawsze nic ciekawego, a ja nie miałam pomysłu na inne spędzenie poranka, to czytałam dalej.
   Smutek powrócił po przeczytaniu na „Kura pazurem” posta „Dawstwo szpiku”(tu ukryte w oczach łzy, przesłaniające dobre widzenie, spłynęły po policzkach, wsiąkając w ubranie) i na „Tatulowe opowieści” refleksji zatytułowanej „Przemijanie jest ważnym składnikiem życia...publicznego”. Tego było za wiele dla mojego systemu nerwowego. Wyłączyłam laptopa.
    Dziś po bezsennej nocy wstałam nieco później, bo o 9.00. Zaczęłam od przeglądu blogów, których nie ruszałam od piątku do poniedziałku. Na jednym z blogów(„Raptularz Zgagi”) pozostawiłam komentarz, bo jej notka „Są takie drobne radości...” nastawiła mnie pogodnie do dnia. Obśmiałam się do rozpuku czytając nie najnowsze wpisy na „Moich 100 błędów wychowawczych”(te zbyt szybko przesuwające się obrazki na początku strony głównej, sprawiają mi trudność, by trafić na rzeczy najnowsze, dlatego gdy kliknę na pierwszy i doczytam tekst do końca, to klikam na któryś z zamieszczonych poniżej tekstu. Wierzę jednak, że tę technikę publikacji bloga, kiedyś pomimo podeszłego wieku, opanuję na tyle, że będę na bieżąco). Przeczytałam też wpisy na obu blogach Klarki. Ten o spacerze z kijkami ubawił mnie niezmiernie, ale mniej mi było do śmiechu, kiedy czytając o pokoju do wynajęcia, kątem oka rzuciłam na liczbę ogólną wejść(ponad 11 milionów, jeżeli dobrze odkreślałam w pamięci po trzy miejsca przed postawieniem przecinka) i poniższą pozycję -wejścia dzisiaj 145.
   Zazdrości wyzbyłam się jakieś 35 lat temu, nie zazdroszczę ludziom ładnego domu, samochodu, pieniędzy czy czegokolwiek innego. Powiadałam i powiadam- to co mają, to na to zapracowali(zasada nie dotyczy polityków, bo oni mają, to co mają w dużej mierze dzięki naszym wyborom). Ukłucie żalu jednak wystąpiło. Ja pierwszego bloga prowadziłam 5 lat i statystyki gdyby je zliczyć, do imponujących nie należały, ale były zadowalające. Poczytność obecnego jest szczerze mówiąc mizerna, ale wina tkwi w autorce bloga, a nie w innych blogerach, którzy są dowcipniejsi, mają lekki styl pisania, dzięki czemu ich teksty czyta się z przyjemnością. Może Iwona Zmyślona(chociaż to tylko nick, bo jest jak najbardziej prawdziwa) powinna zaprzestać prowadzenia bloga, zmienić styl pisania albo tematykę postów? Tylko, że wtedy nick stałby się prawdziwy, a ja byłabym „zmyślona”.    

sobota, 16 kwietnia 2016

WYBIERAŁA SIĘ SÓJKA...

    Pierwszą wersję tego tekstu próbowałam zamieścić w nocy z czwartku na piątek ale się nie udało. Byłam sfrustrowana i zła. Teraz się z tego cieszę, bo nie mogłabym Wam napisać o „cudownej” przemianie mojej siostry.
  Znacie ten wierszyk Jana Brzechwy „wybiera się sójka za morze,ale wybrać się nie może. ” Tak było ze mną od ubiegłego piątku. Wybierałam się nie za morze ale do banku, bo trzeba było zrobić opłaty. Jak na złość albo deszcz siąpił, albo w nodze strzykało, albo ciśnienie waliło do łba. Od poniedziałku do środy przyjmuje mój lekarz rodzinny, dzwoniłam do przychodni, bo chciałam poprosić lekarkę o recepty na leki, bez konieczności osobistego stawienia się, gdyż było to ponad moje siły. Za każdym razem w telefonie słyszałam głos „osoba, do której dzwonisz, ma wyłączony telefon albo jest poza zasięgiem”. Zdziwiłam się, bo do tej pory taki komunikat czasami słyszałam jak dzwoniłam do osób prywatnych, a nie do instytucji. Lekarstw nie załatwiłam ale opłaty tak, przy wydatnej pomocy syna.
   Nie wiem, co sprawiło, że od stycznia moje relacje z młodymi są dobre. Może przeczytali posta o Bożym Narodzeniu i głupio im się zrobiło, a może szok wywołany utratą pracy minął i oboje biorą się w garść. Synowej to wychodzi lepiej, bo od końca lutego pracuje w sklepie spożywczym i „kumka” całkiem sympatycznie i w zielonym jej do twarzy(mam nadzieję, że domyślacie się w sklepie z jakim logo pracuje). Zarabia nie za wiele, bo 1200 na rękę, praca jest dwuzmianowa ale za to blisko domu. Odpada kupowanie biletu miesięcznego i wystawanie na przystankach. Od czasu do czasu przebąkuje, że chciałaby poszukać czegoś innego, bardziej zgodnego z kwalifikacjami jakich nabyła w poprzedniej pracy(coś związanego z księgowaniem i fakturowaniem) ale cieszy się, że nie musi być finansowo zależna ani od K.J ani ode mnie. Poza tym z resztki kredytu kupiłam im pralkę, w miejsce tej, która się zepsuła kilka miesięcy temu. Nie muszą więc nosić prania do mnie, tylko piorą kiedy im wygodnie.
   Syn pracy nie znalazł, bo też chyba nie szukał wystarczająco gorliwie. Ciągle nosi się z zamiarem własnej działalności. Teraz czeka na świadectwo pracy od byłych pracodawców, bo ktoś mu powiedział, że podobno chcąc się przekwalifikować, można dostać z Urzędu Pracy wsparcie finansowe. Gdyby to się okazało prawdą i dostałby jakieś środki, to czułby się podbudowany i zmotywowany, a wtedy ruszyłby do przodu.
   Kilka dni temu rozmawiałam z siostrą przez telefon, gdy się dowiedziała, że chcę jechać do banku z synem, to zapytała”to on nie pracuje”? Nie mówiłam jej o jego planach, bo nie chcę zapeszyć. Wykręciłam się enigmatyczną odpowiedzią, że na razie nic odpowiedniego się nie trafiło. Na to ona głosem ironicznym „może ma za wysokie aspiracje”? W tym momencie odezwała się we mnie matka, bo odparłam:wystarczy, że twój zięć ma pracę zgodną ze swoimi aspiracjami. Chyba coś do niej dotarło, bo powiedziała „no to cześć siostra” i rozłączyła się. Kiedy dziś zadzwoniła, żebym porozmawiała z K.J czy chciałby pracować w prywatnej firmie elektrycznej, bo oni znają jej właściciela i mogliby zapytać o pracę, to pomyślałam, że chyba nasza matka jej się przyśniła. Moja matka kiedy żyła, to odgrażała się swoim bratankom, że jak nie będą dobrzy dla mnie i pozostałych członków rodziny, to ona będzie ich nawiedzała po śmierci.. Kiedy siostra zadzwoniła i wyjaśniła w jakiej sprawie, to ten żart rodzicielki mi się przypomniał. Zapytałam siostrę kiedy ma wizytę u lekarza(chodzimy do tego samego), bo ja się nie mogłam dodzwonić, to ona rozmawiając ze mną przez komórkę, drugą ręką z telefonu stacjonarnego połączyła się z przychodnią. Dziś o 17.00 mam zamówioną wizytę u innego lekarza, będę więc miała recepty na leki.
   Jeżeli moje zdrowie i sprawność ruchowa się poprawią, to będę mogła powiedzieć, że idzie ku dobremu.  Jak to mówią „jedna jaskółka wiosny nie czyni” i moje relacje z siostrą nadal będą dziwne, bo ona od chwili urodzenia się mojego syna, jest o niego zazdrosna, a on jej nie lubi. Od 30 lat jestem między młotem, a kowadłem, bo chciałabym żeby stosunki między członkami rodziny były przyjazne. Nic jednak nie poradzę na to, że siostra czuje się skrzywdzona przez matkę, bo jej zdaniem rodzicielka faworyzowała K.J kosztem jej córki. Myślałam, ze wraz ze śmiercią seniorki rodu, wszelkie pretensje ustaną i uda nam się zbudować serdeczne więzi ale nic na to nie wskazuje. Oboje są zatwardziali w swoich uprzedzeniach.
    Jest sobotnie popołudnie, cały dzień świeci słońce i chce się żyć. Leki wykupione i zaaplikowane. Pogryzając mojego ulubionego makowca, wstawiam posta i w tym momencie przypominam sobie, że KTOŚ ma dzisiaj imieniny(tak przynajmniej mówi mój kalendarz), a ja wredna nie wysłałam e-maila z życzeniami. Kończę i spróbuję nadrobić gafę.

piątek, 15 kwietnia 2016

ZE STAREGO KALENDARZA -rady babuni

W tym miejscu miał być post, o moim życiu w ciągu ostatniego tygodnia. Pięć razy wklejałam tekst i z nieznanych mi przyczyn pierwszy akapit był opublikowany właściwą czcionką, a pozostały maczkiem. Z powodu nie poradzenia sobie z ujednoliceniem całości, na próbę daję kilka rad babuni, jak usuwać plamy.

  1. Kryształowe kieliszki,karafki i wazony będą lśnić jeżeli po umyciu i wypłukaniu, wytrzesz je delikatnie ale dokładnie bawełnianą szmatką lekko zwilżoną spirytusem lub czystą wódką.
    2. Osad z herbaty i ślady po papierosach usuniesz z porcelanowych naczyń sodą oczyszczoną, nałożoną na wilgotną ściereczkę.
    3. Plamy z tapet usuniesz pocierając je kulkami z pszennego chleba. Zatłuszczoną tapetę możesz przykryć bibułą i przeprasować ciepłym żelazkiem(czynność powtarzać aż do momentu usunięcia plamy).
    4. Lustro czyść zawsze wilgotną ściereczką, skropioną spirytusem metylowym, a potem przetrzyj miękką szmatką.
    5.Pozbędziesz się smug i zacieków z glazury i kabiny prysznicowej, przecierając zabrudzone miejsca ściereczką zamoczoną w occie spirytusowym. Po 30 minutach starannie spłucz ocet z mytych powierzchni.
    6.Glazura i terakota w łazience będą zawsze błyszczeć jeżeli do mycia użyjesz wody z płynem do zmywania oraz odrobinę amoniaku.
    7. Zaplamione materace oraz poduszki foteli możesz wyczyścić wilgotną ściereczką spryskaną amoniakiem;(wariant b): przygotuj preparat z mąki ziemniaczanej i niewielkiej ilości płynu do zmywania,rozprowadź go po zaplamionej powierzchni i pozostaw do wyschnięcia, po czym przetrzyj twardą szczoteczką.
    8.Aby otrzymać sprawdzony środek do czyszczenia skórzanych mebli zagotuj 300 ml oleju lnianego, a po przestudzeniu dodaj do niego taką sama ilość octu. Zmoczoną w płynie szmatką przecieraj skórę aż do uzyskania połysku.
    9.Mocno zabrudzone mankiety i kołnierzyki łatwiej będzie doprać jeżeli zwilżone posmarujesz białą kredą. Po 10 minutach usuń kredę szczoteczką do rąk i upierz ubranie.
    10.Powierzchnię rodzinnych obrazów odświeżysz przecierając je mieszanką: po łyżce terpentyny, mleka i płynu do zmywania oraz 1,2 l gorącej wody.
    11. Pozostawione przez muchy plamy na obrazach, ramach okiennych i tkaninach zmyjesz sokiem z cebuli. Z lustra usuniesz je szmatką zwilżoną spirytusem.
    12.Plamę z czerwonego wina natychmiast polej winem białym lub szampanem .Starą plamę możesz usunąć na 2 sposoby:a)ciepła woda z mydłem i niewielką ilością amoniaku;b) nałóż na plamę krem do golenia i poczekaj kilkanaście minut, po czym upierz tkaninę.
    13. Plamy po wodzie usuniesz z politurowanych mebli, przecierając je oliwą zmieszaną z odrobiną popiołu z papierosa. Po 30 minutach wytrzyj plamę ściereczką.
    14. Mocno zabrudzone meble z drewna czyść mieszanką terpentyny, octu i mąki ziemniaczanej w proporcji 1:1:1. Usuwaj preparat miękką szmatką przy okazji dokładnie je polerując.
      15..Doskonałym środkiem czyszczącym aparaty telefoniczne,klawiatury komputera lub obudowy zegarów jest spirytus metylowy, którym nasączasz bawełnianą ściereczkę i przecierasz powierzchnię. W miejscach trudno dostępnych użyj wacików na patyczkach.
      16..Plamy z wody usuniesz ze zlewozmywaka ze stali nierdzewnej, przecierając go ściereczką nasączoną octem. Dla uzyskania połysku przemyj go wodą sodową.Raz w tygodniu wsyp do otworu zlewozmywaka filiżankę sody oczyszczonej i zalej wrzątkiem, by udrożnić odpływ. Kamień odkładający się wokół otworu usuniesz pocierając miejsce cytryną.
      17.Aby usunąć nalot z wnętrza wazonu, wsyp do niego garść soli i wlej 2 łyżki octu. Potem wyszoruj wazon szczotką do butelek.
      18.Świeże plamy z jajek zmyjesz letnią wodą z solą lub ciepłą wodą z dodatkiem 10% amoniaku. Zabrudzone miejsce na jedwabiu przetrzyj solą, a potem delikatnie opłucz wodą z octem. 
      19.Tusz do rzęs usuniesz z ubrania, gdy przepłukawszy je ciepłą woda, potem wyczyścisz gorąca gliceryną i wypierz.
      20. Plamy po winie, kawie lub herbacie na marmurowych blatach, parapetach i podłogach zmywaj roztworem octu spirytusowego i wody(1:4) lub sokiem z cytryny.

środa, 13 kwietnia 2016

KWIATY W MOIM DOMU- mój kawałek podłogi

                            
   Kiedy dochodzimy do pewnego wieku, wszyscy marzymy o założeniu rodziny, o własnym mieszkaniu i kilku innych rzeczach. Marzyłam i ja, choć dla mojej rodziny pozostawałam kaleką, która bez ich pomocy nie da sobie w życiu rady. Dla siebie samej byłam młodą kobietą, pragnącą się zakochać, być kochaną. Mniej więcej w 18 roku życia lekarze powiedzieli, że na dziecko nie mam co liczyć, bo go nie donoszę. Wtedy chciałam spotkać człowieka, który wraz ze mną stworzyłby rodzinny dom dziecka.
     Moje życie intymne nie mogło się rozwijać tak jak bym chciała, gdy mieszkałam z rodzicami. Wtedy zazdrościłam siostrze, że nie tylko jest mężatką ale ma swój własny dom. Co prawda było to mieszkanie po rodzicach szwagra ale ich własne i rodzice mogli tylko finansować potrzebne do jego umeblowania sprzęty.
   Dzięki życzliwości paru ludzi, w roku 1982 udało mi się dostać mieszkanie rotacyjne na ul. Marymonckiej. Znajdowało się ono na dziesiątym piętrze ale była winda. Co prawda często się psuła i parę razy odbywałam spacerek na piechotę, ale wtedy byłam młoda, czułam się w pełni sprawna i chodzenie po schodach nie było problemem. Rodzice wiadomość o tym, że mam mieszkanie przyjęli z wielkim niezadowoleniem.. Mieszkanie składało się z bardzo dużego pokoju, wnęki kuchennej wydzielonej z przedpokoju i małej łazienki. Jedną ścianę pokoju zajmowało duże okno i drzwi balkonowe, za co kochałam to mieszkanie, bo choć balkonik był taki, że jak stanęły na nim dwie osoby, to już nawet igły nie można było wcisnąć, to jednak był.
   Przeżyłam w tym mieszkaniu wiele szczęśliwych chwil ale nie myślałam wtedy o jego upiększaniu za pomocą roślin czy jakiś bibelotów nadających temu „kawałkowi własnej podłogi”mojego osobistego charakteru. Przyczyn takiego stanu rzeczy było kilka. Po pierwsze pracowałam dużo i wracałam do domu wieczorem, więc moje mieszkanko spełniało rolę sypialni bardziej niż centrum życia towarzyskiego czy erotycznego. Po drugie- przez 10 lat pracy nigdy nie zarabiałam dużo, byłam wtedy chyba najniżej opłacaną bibliotekarką w Warszawie. Nie upominałam się o podwyżki, bo wówczas wyznawałam dwie, bardzo nieżyciowe(zrozumiałam to jednak po wielu latach) zasady: „potulne cielę dwie matki ssie”, „jak będziesz ciężko harowała, to szefowie, to zauważą i docenią”. Może i zauważali ale z docenianiem było gorzej. Po trzecie- kilkanaście razy organizowałam kiermasze książkowe, do każdego z nich dokładając z własnej pensji, gdy końcowe rozliczenia wykazywały manko. W tamtym czasie nie odczuwałam tak silnej potrzeby posiadania roślin w domu. Tym bardziej, że poznałam leśnika, zakochałam się i perspektywa zamieszkania pod lasem wydawała się bardzo realna. Życie jednak potoczyło się inaczej, mój luby powiedział "trzymaj się Genia, charakter mi się zmienia" i gdy ja walczyłam w szpitalu o utrzymanie ciąży, on wrócił w rodzinne strony. Chęć posiadania roślin w domu pojawiła się,  gdy zamieniłam posiadane mieszkanie, na kubaturowo takie samo ale znajdujące się w bloku rodziców. Nie musiałam już dojeżdżać by widywać dziecko w weekendy, tylko mogłam z nim zamieszkać.
   Pomimo że o umeblowaniu ponownie decydowali rodzice, to ja jednak postanowiłam tym razem zadbać o rośliny. Duży udział w tej decyzji należał do  mojej nowej sąsiadki z piętra, która miała nie tylko szczęśliwą rękę do kwiatów ale i ogromną ich ilość. W jej domu kwiaty były w 3 pokojach i na balkonie, a nadwyżkę wystawiła na klatkę schodową. Są tacy, którzy uważają, że najlepiej się chowają kwiaty kradzione. Nigdy nie odważyłam się tego sprawdzać, bo bałam się że jeżeli uszczknę roślinę w niewłaściwy sposób, sadzonka korzeni nie puści, a właścicielowi zmarnuję owoc jego starań. Od wspomnianej sąsiadki dostałam aloes, matka kupiła mi piękną, sporą jukę, a sama nabyłam dwie paprocie. Niestety wszystkie te kwiatki czy to z powodu złego doglądania czy innych przyczyn żywot miały krótki. 
    Pomimo że nie lubię sztucznych kwiatów(bo po co one jak można mieć prawdziwe), to kiedyś dostałam od dwóch Ukrainek, którym udzieliłam gościny, sztuczne goździki. Były u mnie kilka lat. Teraz zastąpiły je sztuczne żonkile(kupione przy okazji Wielkanocy, gdy syn zapomniał o nabyciu żywych) i irysy, bo są w gronie moich ulubionych kwiatów(właściwe poza różami i chryzantemami, lubię wszystkie pozostałe chociaż oczywiście jedne bardziej inne mniej).

Scindapsus złoty
    Kiedyś byłam u znajomej i podziwiałam jej bluszcz, który wił się wzdłuż ścian pokoju i przechodził przez środek. Kiedy jej powiedziałam o swoim niepowodzeniu ze swoimi roślinami, to ofiarowała mi jedną doniczkę z takim kwiatkiem, twierdząc, że nie wymaga on szczególnej dbałości i potrafi rosnąć nawet w kuchni.  Bardzo łatwo można uzyskać wiele roślinek, odcinając kawałek pędu z dużą ilością narośli, który wsadzony do wody, ukorzeni się i wtedy wsadzamy do doniczki z ziemią. 
    Od kilku lat proszę rodzinę i znajomych by zamiast kwiatów ciętych, ofiarowywali mi doniczkowe. W ten sposób na dwóch moich parapetach stoją kwiaty, których oczywiście swoim zwyczajem nazw nie znam. Podpisy pod zdjęciami, będą „domyślne” na podstawie grafiki z internetu. 
   W zeszłym roku na imieniny od siostry dostałam pięknego kwiatka. Gruby pień, z którego wyrastały wąskie, długie liście, a na czubku był kwiat w kształcie kłosa w kolorze biało-czerwonym. Ozdobna też była ceramiczna czerwona doniczka. Ponieważ ktoś kiedyś powiedział mi, że kwiat powinno się podlewać na spodeczek, by korzenie czerpały tyle wody ile im potrzeba, to i tego kwiatka ustawiłam na spodeczku i tam wlewałam wodę. Po jakimś miesiącu kwiat sczerniał, liście zaczęły więdnąć, a ja nie znałam przyczyny takiego stanu rzeczy. Dopiero, gdy zwiądł całkowicie i chciałam sprzątnąć doniczkę okazało się, że kwiatek był w małej brązowej doniczce, która została wstawiona w tę czerwoną, a ta nie posiadała otworu, którym ewentualnie woda mogłaby dotrzeć do rośliny. W ten oto sposób pozbyłam się najpiękniejszego kwiatka doniczkowego jakiego udało mi się dostać w prezencie.
    Od sąsiadki mieszkającej nade mną dostałam na urodziny kwiatek(3 listki), który rósł u niej bujnie stojąc na regale i wzbudzając mój zachwyt. Jednak ten ofiarowany przez nią zwiądł i został tylko kawałek łodygi wychodzącej z doniczki. Odcięłam połowę i wsadziłam wprost do innej doniczki z ziemią, bez wiary, że coś z tego będzie. Pierwszy kwiatek ma teraz trzy nowe listki, wyrosłe z obciętej łodygi, a z tego wsadzonego przeze mnie kawałka wystrzeliło pięć liści(dwa dni temu, przekazałam je synowi na ich mieszkanie), bo choć synowa miała parapet zastawiony kwiatami, wśród których były nawet 3 kaktusy, to podobno rośliny zaczęły jej marnieć.  W prezencie gwiazdkowym w ubiegłym roku dostałam ten sam kwiatek tylko już ze znacznie większą ilością liści. Wygląda on tak











    W roku 2014, gdy robiłam zakupy przed świętami Bożego Narodzenia w Biedronce, widziałam regał z ziołami i roślinkami. Zamierzam przy okazji kolejnych zakupów spożywczych, nabyć jakąś roślinkę, by wzbogacić i urozmaicić dość monotonny mój zbiór roślin. Poza tym na moich dwóch parapetach stoją:
Gwiazda betlejemska- zmarnowana przed Wielkanocą.
Chryzalidokarpus
Kalanchoe blossfeldiana                                

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

ROŚLINY I KWIATY W MOIM MIESZKANIU

                                           
    Pamiętam wiele szczegółów, co do wyglądu naszego pierwszego mieszkania przy ulicy Świerczewskiego, ogromny pokój, zimny i nieprzytulny z dużym tapczanem, na którym spali rodzice. Oprócz tego pokoju była kiszkowata kuchnia ze starym kredensem, kuchnią węglową, metalowym łóżkiem i siennikiem. To co mi się w tamtym mieszkaniu podobało, to balkon ozdobiony dwoma misami, w których mama sadziła kwiaty, żeby było radośnie jak się patrzyło przez drzwi balkonowe.
na zdjęciu widać tylko jedną i to bez kwiatów
Żyło się tam trudno, bo mieszkaliśmy na 3 piętrze bez windy. Matka wnosząc mnie i znosząc za każdym razem, gdy musiałyśmy gdzieś wyjść, wylewała siódme poty. Gdy już mogłam chodzić, zawsze zawadzałam czubkami butów o metalowe listwy, które były na kancie każdego stopnia. Parę razy zawadziłam przy schodzeniu o ten metal i pikowałam na półpiętro głową w dół, a siostra biegła za mną, by mnie pozbierać. Niestety nie pamiętam jakie kwiaty wtedy były w tym mieszkaniu, bo jedyne zdjęcie, na którym jest wspomniany balkon, było zrobione w chwili, gdy donice były puste. Podejrzewam, że wtedy z pieniędzmi było tak słabo, że matka, nie chciała tracić ich na kupowanie roślin innych niż te balkonowe, bo one były widoczne także z ulicy, a matka była bardzo czuła na to, co powiedzą sąsiedzi. Wtedy najmocniej skupiała się na moim leczeniu, a atmosferę mieszkania ocieplać miały kilimy na ścianach przywiezione od babci i dywaniki robione ze sfilcowanych i poprutych swetrów.Po skończeniu przeze mnie pierwszej klasy szkoły podstawowej, ojciec dostał służbowe, 3 pokojowe mieszkanie przy ul. Grabiszyńskiej. Było ono w jednym z 5 nowo wybudowanych wieżowców. Na szczęście była winda, ale my mieszkaliśmy na 1 piętrze, więc rzadko z niej korzystaliśmy. W porównaniu z poprzednim mieszkaniem, to było luksusowe. Duży kwadratowy przedpokój z którego wejść można było do każdego pokoju oraz łazienki. Kuchnia była mała i wąska, ale miała w ścianie łączącej ją z dużym pokojem, okienko do wydawania posiłków. Nie korzystaliśmy z tego udogodnienia. Przyjaciółka matki w czasie jednej z wizyt namalowała na szybie kolorowe kwiaty i wyglądało to trochę jak witraż. Na krótszej ścianie dużego pokoju znajdowały się dwa okna i drzwi balkonowe. Balkon był na tyle duży, że matka umieściła na froncie skrzynki, w których sadziła pelargonie(przynajmniej tylko je zapamiętałam). Stały tam też dwa wiklinowe fotele, na których można było sobie usiąść, gdy chciało się posłuchać odgłosów podwórka. Przy dwóch oknach, parapet był długi i szybko matka obstawiła go roślinami doniczkowymi. Jako dziecko i nastolatka, nie przywiązywałam wagi, do nazw poszczególnych roślin. Dziś, gdy postanowiłam napisać tego posta, na podstawie grafiki z internetu, próbowałam połączyć wygląd tamtych kwiatów z ich nazwami. Dopóki matka nie zapisała się do Towarzystwa Kaktusiarzy, to na parapecie królowała sansewieria, która podobała mi się bardzo ze względu na strzeliste ciemnozielone liście z białymi pręgami. Zawsze rozbawienie wzbudzał jęzor teściowej, wtedy myślałam, że jest to nazwa wymyślona przez moją matkę, tak dla żartu. Na podłodze ze względu na wysokość i dużą donicę stał fikus. Na ścianie „łazienkowej” wisiały dwa metalowe kwietniki z paprociami, których liście wspaniale zwisały lub cissusami i stąd pewnie moje upodobanie do paproci i roślin płażąco-zwisających. W pokoju środkowym, który przynależał do mojej siostry stała palma. Kiedy parapet w dużym pokoju zajęły kaktusy, inne kwiaty, przeszły na parapet w tym drugim pokoju. Ja zajmowałam najmniejszy pokój ale poza fiołkiem alpejskim, którego matka dostała w prezencie na Barbórkę i anginki, hodowanej przez nią w przypadku dolegliwości z gardłem, nie mogę przypomnieć sobie innych kwiatów, ozdabiających moją „świątynię dumania”.
sansewieria
daktylowiec kanaryjski
jęzor teściowej




cissus amazonika
ficus elastica

   Matka bardzo dużo czasu poświęcała kaktusom, bo w dobrym tonie było pochwalić się na spotkaniach kaktusiarzy, nowym nabytkiem lub tym, że któraś z roślin zakwitła. Przez 11 lat życia w tym mieszkaniu, pamiętam, że dwa razy jakieś kaktusy zakwitły. Chociaż każdy miał etykietkę z nazwą, dziś ich nie pamiętam. Jedynie kierując się wyglądem mogę powiedzieć, że mogły to być: agawa, echnokaktus i obowiązkowo aloes, który matka trzymała także ze względu na jego lecznicze właściwości. Oczywiście wszystkich kaktusów było znacznie więcej, przypuszczam, że po jednym egzemplarzu każdego jakie wtedy były możliwe do zdobycia, znajdowały się na tym parapecie.
agawa




aloes
echinokaktus












   Moja matka jak przystało na osobę pochodzącą ze wsi, nie umiała funkcjonować bez ziemi. Dlatego nabyła ogródek działkowy, na który dojeżdżała rowerem, bo był daleko od miejsca zamieszkania. Z tego miejsca pochodziło wiele warzyw przez nią uprawianych, a także kwiaty cięte, przywożone do wazonu stojącego na dużym okrągłym stole w pokoju rodziców. Mnie w pamięci utkwiły tulipany, żonkile i astry. Nie wiem czy matka miała jakieś swoje ulubione kwiaty, mam wrażenie, że lubiła wszystkie.

   Do warszawskiego mieszkania sprowadziliśmy się z większością mebli i roślin. We Wrocławiu została siostra, która nie chciała się przenosić. W stolicy rodzice otrzymali również 3 pokojowe mieszkanie. Na balkonie były skrzynki z kwiatami, w każdym pokoju kilka kwiatów na parapetach. Nie powieszono już kwietników na ścianach, bo nikomu się nie chciało wiercić dziur, by w wielką betonową płytę wbijać kołki. Na ogródek działkowy matka się nie zdobyła, ale wspólnota mieszkaniowa, lokatorom którzy byli chętni, by uprawiać ziemię znajdująca się pod ich balkonem, pozwalała założyć mini ogródeczek. Wzdłuż całego bloku ogrodzono ten kawałek ziemi i jedni siali na niej trawę, inni sadzili kwiaty lub jak nasza sąsiadka zza ściany robili ogródek skalny, po którym biegały bezpańskie koty, dokarmiane przez ową panią. Matka jako jedyna miała w swoim ogródeczku oprócz kwiatów, lichutką wisienkę i dość duże drzewo morelowe, którego gałęzie sięgały poza ogrodzenie, dlatego dużo było tych, którzy korzystali z owoców. W chwili obecnej ogródki zlikwidowano, a szkoda, bo przy bloku prostopadłym do naszego, mieszkańcy dalej dbają o ten swój skrawek ziemi pod oknami, i aż miło tamtędy przechodzić, bo różnorodność roślin i wielobarwność kwiatów nie tylko upiększa otoczenie ale i cieszy wzrok.

piątek, 8 kwietnia 2016

MOJE HOBBY- podejście drugie

                                         
mój klaser
    Kiedy moja matka zrozumiała, że żadna z córek nie będzie wirtuozem fortepianu, odpuściła mojej siostrze, dając jej wolną rękę. Ta skwapliwie z tego skorzystała i zapisała się do Klubu Sportowego „Śląsk”. Stadion znajdował się niedaleko naszego miejsca zamieszkania, siostra uprawiała skok wzwyż, w dal i bieg przez płotki, gdzie najgroźniejszą rywalką była Grażyna Rabsztyn. Mój czas wolny(choć miałam go niewiele, bo nauka zajmowała mi jego większość) trzeba było zagospodarować. Należało przy tym wybrać taką dyscyplinę, która nie wymagałaby wożenia mnie gdziekolwiek. Odpadało więc pływanie czy też łucznictwo, które było moim marzeniem. Młodsza siostra mojej matki, ciotka Wanda, pracowała na poczcie jako urzędniczka. Postanowiono więc, że będę zbierała znaczki, bo do tych ciotka miała łatwy dostęp i mogła bez trudu dbać o powiększanie mojej kolekcji. Na zachętę kupiono mi duży klaser w granatowej plastikowej oprawie, pęsetę do chwytania znaczków, by nie było na nich odcisków palców i lupę powiększająca. Jakiś czas po rozpoczęciu zbieractwa, ojciec zabrał mnie do swojego kolegi z czasów studiów(dziwnym zbiegiem okoliczności, okazał się nim mój ojciec chrzestny, którego do tej pory znałam tylko ze zdjęcia, na którym pozowałam ukryta w beciku). W czasie nudnej wizyty poznałam pana w średnim wieku, który na odchodne podarował mi stary katalog z jakiejś wystawy filatelistycznej i wieczny kalendarz. Ów kalendarz spodobał mi się bardzo i przez wiele lat, nawet po przeprowadzce do Warszawy, był ozdobą mojego biurka.
   
Kiepska była ze mnie filatelistka, bo nie miałam ukierunkowanych zainteresowań, że zbieram tylko określone serie. Dlatego w klaserze znaleźć można  znaczki z kwiatami, sportowcami, wybitnymi ludźmi itd. Jednym słowem „groch z kapustą”. Z perspektywy 50 lat, nie pamiętam jak długo trwało to moje wymuszone hobby. Najpóźniej skończyło się wtedy, gdy zrozumiałam, że chłopcy, to nie tylko szkolni koledzy, ciągnący mnie za mysie ogonki, zwane szumnie warkoczami. Zainteresowanie płcią odmienną , zaowocowało serią rymów częstochowskich, spisywanych w granatowym zeszycie formatu A 4. Ciągoty do rymowania pozostały mi na całe życie, ale poza kilkoma erotykami, darowanymi obiektom moich aktualnych westchnień, nie zachowało się nic z tej pożal się Boże twórczości. Dwa lata temu, próbowałam powrócić do pisania, traktując to jako formę terapeutyczną walki z depresją, ale syn podczas zmiany Windowsa, skasował wszystkie materiały zawarte w moich dokumentach. Dlatego na koniec dzisiejszego postu zamieszczę jeden z moich ulubionych wierszy Salomei Kapuścińskiej, wrocławskiej poetki, za sprawą której literatką nie zostałam. Była pierwszą i jedyną recenzentką moich wierszy, a ponieważ jej opinia była dla mnie, nastolatki druzgocąca, na wiele lat zarzuciłam pisanie. Przypominałam sobie o nim tylko wtedy, gdy na życzenie mojej matki układałam wierszowane życzenia z okazji ślubu, kogoś z rodziny.
                     Jakże rozmawiać z Tobą
                 przez mit sen czy znak
                 kiedy sens niewzruszony płonie w każdej rzeczy
                 i w każdym słowie przestronnie jest tak
                 jak w Róży gdy symbol zapala nie kwiat.

                 I jakim językiem tę Różę Ci dać
                 by nie ugasić lampy przeznaczenia
                 oddechem nieostrożnym-

                       / Salomea Kapuścińska: „Zbroja błękitna” 1973/
ulubiony znaczek