piątek, 15 września 2017

NIE JEDZCIE STOKROTEK

Tytuł notki zaczerpnęłam z mojego ulubionego filmu, mówiącego o miłości, afirmacji życia, szczęśliwej rodzinie. (pomimo wielokrotnych prób nie udało mi się wkleić z you tuba właściwego klipu, bo nie chciał się na blogu otworzyć).  














    Takie same wartości odnajdziecie w niewielkiej, bo liczącej 110 stron książeczce "Zwariowałam". Jej autorką jest blogerka Jadwiga Śmigiera. Wydawnictwo Literackie "Białe pióro" wydało ją w 2015. Do moich rąk trafiła za pośrednictwem "Jotki", która miała przyjemność poznać autorkę w czasie Jej wizyty w Inowrocławiu.  Spotkanie zaowocowało książką z autografem. Wszystko o książce mówi sama autorka w dedykacji „nie dla sławy i nie dla pieniędzy...Nie po to by zaspokoić swoje ambicje i cokolwiek komukolwiek udowodnić...zdecydowałam się zebrać i wydać w formie niewielkiej książki swoje wspomnienia. O swoich korzeniach, dzieciństwie, młodości, podróżach, dzieciach, wnukach. I o teraźniejszości”.                                                                              
    Jest to przepiękna opowieść napisana stylem lekkim jak piórko, którą ledwie zaczyna się czytać, a już się kończy, bo lektura tak wciąga, że czas mija błyskawicznie.   Nie ma co opowiadać o miejscach bliskich sercu autorki:Gródku Jagiellońskim, o ogrodach babć: Broni i Marysi. O dziewczynce szukającej stokrotek.  To po prostu trzeba przeczytać, bo najpiękniejsze nawet słowa, nie oddają tych wzruszeń  i emocji, które wyzwalają się w czasie czytania. Wraz z autorką możecie odbyć kilka wspaniałych podróży do miast i miejsc niezwykłych. Nie będę zdradzać ich nazw,by nie odbierać przyjemności odkrywania    Ja pochłaniałam zawartą w tych opowieściach wiedzę z „otwartą gębą” i wybałuszonymi ślepiami.  Aż mi dech zapierało z zachwytu. Jak być wartościowym człowiekiem, wychować wspaniałe dzieci i doczekać wnuków?  Tego dowiecie się czytając dwie ostatnie części "Teraz" i "Szczerbaty i Pytalski...". Dodatkowym walorem tej publikacji są bardzo starannie dobrane ilustracje pochodzące z rodzinnych zbiorów.                                                                                  
   Moja matka uważała się za kobietę inteligentną i oczytaną. Starannie dobierała lekturę. Gdyby żyła i mogłaby przeczytać „Zwariowałam”, potem zrobiłaby dwie rzeczy: pojechałaby zobaczyć miejsca,  o których mowa w książce i poważnie podeszła do zamysłu napisania „Sagi”, którą zaczęła, ale nie dokończyła. Uwielbiała bowiem ludzi z pasją, spełniających marzenia, odważnych by żyć „na maksa”.  A ja marzę o tym, by poznać osobiście „Stokrotkę”, nie tylko autorkę tej przecudnej książki, ale także bloga http://stokrotkastories.blog.pl/. Zamierzam również sięgnąć po  "Nadal wariuję" czyli kontynuację tych wspomnień.                                                                                                                         





wtorek, 12 września 2017

HISTORIE PRAWDZIWE: Landrynkowy chłopiec




     To, co dzisiaj chcę opowiedzieć wydarzyło się między rokiem 1970 a 1974, czyli w czasie moich licealnych lat. Był słoneczny dzień, wracałam ze szkoły w niezbyt dobrym nastroju. Szłam ze spuszczoną głową, uważnie patrząc pod nogi, by nie wywinąć orła na nierównym chodniku. Nagle usłyszałam dziecięcy głosik wołający „kurwa, kurwa”. Zaskoczona przystanęłam i spojrzałam przed siebie, a potem na boki. Byłam sama. Głos umilkł, więc ruszyłam w kierunku domu. Zrobiłam zaledwie parę kroków, a wołanie się powtórzyło. Obróciłam się wokół własnej osi i zobaczyłam przed sobą małą, nagą postać w żółtych, majteczkach frote. Opalone na brąz ciałko, było chudziutkim może 5-letnim chłopcem. Patrzył na mnie spode łba.
-Na mnie wołasz? zapytałam
-Odpowiedział kiwnięciem głowy
-Czy wiesz, co to słowo znaczy?
-Pokręcił przecząco głową
-To jest bardzo brzydkie słowo i nie można na nikogo tak mówić, odparłam. Dlaczego  mnie przezywasz? spytałam, ale nie odpowiedział. Czy robisz tak, bo ja tak dziwnie chodzę?
-Przytaknął
   Wtedy odezwał się we mnie moralizator. Powiedziałam, że gdy byłam mniejsza od niego, to zachorowałam i kiedy wyzdrowiałam, to już nie umiałam chodzić inaczej. Dodałam także, że kiedy się kogoś brzydko nazywa, to temu komuś jest przykro i smutno. Nie powinieneś przezywać innych, dodałam. Odwróciłam się w kierunku swojego wieżowca i poszłam dalej.
   Szybko zapomniałam o tym incydencie, bo nie pierwszy raz spotkałam się z taką reakcją na kalectwo, choć nigdy wcześniej nie było to wyzwisko. Bardzo często dzieci pytały:  „mamo, a dlaczego ona tak dziwnie chodzi”? Zazwyczaj wtedy matki ciągnęły dziecko za rękę z taką siła, iż dziw, że nie wyrywały kończyny z barku. Czasami kobiety bąkały „przepraszam” ale zanim się oddaliły,  ja próbowałam podjąć rozmowę, dając dziecku odpowiedź na jego pytanie. W takich przypadkach, dziecko uśmiechało się, zadowolone że nie zostało zignorowane. Częstsze jednak były rejterady, jakby zaspokojenie ciekawości malucha było przestępstwem.
   Od spotkania z chłopcem minęło kilka dni. Znów wracałam ze szkoły i jak to wtedy często bywało głowę miałam zaprzątniętą własnymi, niewesołymi myślami. Nagle wyrosła przede mną postać, musiałam raptownie się zatrzymać. Cud, że nie wyrżnęłam jak długa, przygniatając sobą małego znajomego. Stał przede mną o kilka kroków, w takiej odległości, abym nie mogła go uderzyć, gdybym miała taki zamiar. Wyciągnął do mnie rączkę i otworzył zaciśniętą dłoń. Była brudna, a na niej leżał jeden cukierek bez papierka. Zaniemówiłam. Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać, bo zrozumiałam, że są to przeprosiny za pierwsze spotkanie.

  • To dla mnie, zapytałam? Tak jak wówczas nic nie powiedział tylko pokiwał głową. Gdyby nie fakt, że wtedy krzyczał za mną przekleństwo, to pomyślałabym, że mam do czynienia z niemową.
  • To miłe, że chcesz mi oddać swojego cukierka, ale ja nie lubię słodyczy, powiedziałam starając się, by mówić poważnie chociaż w środku wszystko się skręcało ze śmiechu. Zrobisz mi przyjemność, jeżeli zjesz go za moje zdrowie, odparłam. Jego twarzyczka rozjaśniła się uśmiechem, a ja zobaczyłam szczerbate uzębienie. Wsadził cukierka do ust błyskawicznie, jakby się bał zmiany zdania i pobiegł w kierunku podwórka.   
    Zdarzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że zawsze warto rozmawiać, bez względu na to, czy ma się za interlokutora dorosłego czy dziecko. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy, a ja byłam z siebie dumna, bo uznałam, że odniosłam pierwszy sukces wychowawczy.

poniedziałek, 4 września 2017

PRZYJACIÓŁKI I PRZYJACIELE cz.2

Podobno przygotowywano ten teren pod targowisko. Na drugim planie wieżowce,
w jednym z nich mieszkałam 11 lat.
    Klasę II szkoły podstawowej spędziłam w placówce na Pl. PKWN, oczekując kiedy oddają do użytku bliźniacze szkoły w moim nowym miejscu zamieszkania. Dziesięciopiętrowy budynek przy ul. Grabiszyńskiej stał się naszym kolejnym domem. Pomimo, że rodzina składała się tylko z rodziców i dwóch córek, dostaliśmy 3 pokoje, z kiszkowatą kuchnią, łazienką i całkiem dużym prawie kwadratowym przedpokojem. W budynku była winda i to doskonale funkcjonująca, ale ponieważ lokal znajdował się na pierwszym piętrze, to korzystaliśmy z niej tylko wtedy, gdy odwiedzaliśmy rodzinę J., mieszkającą na V piętrze . Zwiększona kubatura mieszkania wynikała z tego, że przysługiwał dodatkowy metraż z racji dziecka niepełnosprawnego. Przy ulicy stało 5 jednakowych wieżowców, między którymi pobudowane były 4 piętrowe domy, składające się z 4 klatek. Miedzy tymi budynkami znajdowały się podwórka, z trzepakiem, ławkami, piaskownicą i huśtawką. Mieszkańcy od tylnej strony budynku zakładali przydomowe ogródki, zwiększając powierzchnię zieloną, tego betonowego osiedla. Najbardziej znanym miejscem w tym rejonie był Zakład Produkcyjny PFWAG.
   Uwielbiałam to swoje miejsce zamieszkania. Po przeciwnej stronie ul. Grabiszyńskiej biegła uliczka osiedlowa, zabudowana garażami, a kończyła się przy stadionie „Śląsk”, na którym byłam parę razy w czasach uprawiania przez moją starszą o 3 lata siostrę lekkoatletyki . Próbowała swoich sił w skoku w dal, skoku wzwyż i biegach przez płotki, w których prym wiodła Grażyna Rabsztyn.

Najlepsza płotkarka PRL-u 


    Moja nowa Szkoła Podstawowa nr 105 znajdowała się niedaleko, ale dla mnie był to jednak spory wysiłek. Nie pamiętam czy przez pierwsze dwa lata odprowadzano mnie do szkoły, i który członek rodziny to robił. Natomiast powroty odbywały się już w towarzystwie Elżbiety B, mieszkającej w budynku prostopadle ustawionego do bramy stadionu i żeby było śmiesznie przypisanego do Pl. Srebrnego. Za tym blokiem oznaczonym nr 1 znajdował się faktycznie spory piaszczysty teren, ograniczony nasypem kolejowym. Między murem stadionu, a torami biegła wąska dróżka, którą mój ojciec codziennie, podążał do pracy( ja tylko czasami). Nie lubiłam tej drogi na skróty, ale szczerze powiedziawszy nie pamiętam dłuższej, przyjaźniejszej by dotrzeć  do ojca kiedy zachodziła konieczność.
   Nasza klasa liczyła 33 uczniów(jeżeli wierzyć zdjęciu z zakończenia VIII klasy), a wychowawczynią była Helena Ciesielska. W blokach znajdujących się w tym samym prostokącie zabudowy mieszkały jeszcze 4 inne osoby z mojej ówczesnej klasy pionu „c”. W pierwszym 4-piętrowcu mieszkała BB, niziutka brunetka, o dużych piwnych oczach, przez wszystkie lata nauki przyjaźniąca się z Ewą H. Ta była filigranową , blondynką o długich do ramion, falujących włosach i oczach jak bezchmurne niebo. Na parterze bloku stojącego tuż za budynkiem BB mieszkał Mirek O, mój drugi najważniejszy rówieśnik, którego obdarzyłam mianem przyjaciela. W wieżowcu identycznym jak mój na V pietrze mieszkała Ela O, której mama była w szkole kucharką, ale niestety zmarła na serce, gdy byłyśmy chyba w piątej klasie. W bloku Eli B miała mieszkanie rodzina Marka C, najwyższego i najchudszego chłopaka w klasie, którym interesowałabym się w kontekście damsko-męskim, gdybym nie wzdychała do Zbyszka K. 
    Ela B była moją najserdeczniejszą koleżanką, a wręcz przyjaciółką, bo choć matka nie lubiła bym chodziła „po ludziach", to znajomość z tą dziewczynką przyjmowała życzliwie. Zawsze miałam duży temperament, byłam ruchliwa i gadatliwa. Spokojna, zrównoważona i zawsze ustępująca mi Ela, 
Oto ja z okresu podstawówki, chociaż nie
umiem konkretnie powiedzieć ile miałam wtedy lat.



 była jakby moim dopełnieniem. Nie pamiętam żebyśmy się kłóciły, gniewały czy czegoś sobie zazdrościły. Jedynym felerem naszej przyjaźni był zakaz by Ela przychodziła do mnie czy kogokolwiek do domu. Natomiast jej rodzice nigdy nie mieli za złe, gdy ja spędzałam tam późne popołudnia aż do wieczora. Rodzina B mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu, jeden pokój zajmowali rodzice, drugi Ela wraz z młodszą siostrą Joasią. Uwielbiałam panią domu, wysoką szczupłą blondynkę, po której starsza córka odziedziczyła kręcone jasne włosy. Ujarzmiała je zaplatając warkocze sięgające do pasa. Panią Ulę spotkałam przypadkiem w uzdrowisku, gdzie przebywałam wraz z synem w sanatorium. Jak mnie rozpoznała, nie wiem do dzisiaj, po prostu zawołała mnie po imieniu, gdy prowadziłam dziecko na basen. Okazało się, że przyjechała do młodszej córki, która wraz ze swoją pociechą Roksaną też była na leczeniu. Nasze spotkanie zaowocowało nawiązaniem krótkotrwałego kontaktu korespondencyjnego z Elą. Wtedy była ona już matką samotnie wychowującą dwóch pięknych synów, którzy chodzili do tej samej co my szkoły. Moja przyjaciółka po podstawówce ukończyła Technikum Chemiczne i pracowała w zawodzie. Zawsze była bardzo życzliwa ludziom i uczynna wobec nich. Nie zdziwiłam się, gdy przy pomocy Google dowiedziałam się dwa dni temu, że w roku 2014 kandydowała na radną. Czy nią została tego niestety nie wiem.
   Zapowiadając serię wspomnień o swoich przyjaciołach, napisałam, że każdy z nich zostawił ślad w moim życiu. Ela była dziewczyną o dużym poczuciu humoru, zawsze tak jak jej matka uśmiechniętą. Dzięki temu, że miała spokojny, ugodowy charakter i pozwoliła mi dominować, nie czułam się gorsza ani zakompleksiona. Zresztą wszyscy inni ludzie z mojej podstawówki nie dawali mi odczuć, że jestem inna, bo niepełnosprawna. Była w tym wielka zasługa nauczycieli, wspaniałych, wyrozumiałych. Uczniowie byli dla nich podopiecznymi, których należy wykształcić, wychować i wypuścić w świat, na tyle silnymi, by dali sobie radę.
   Z perspektywy czasu, jestem pewna że to było najpiękniejszych 5 lat jeszcze niedorosłego życia.

Ja to ta z prawej, obok koleżanka uważana za jedną
 z najwyższych dziewcząt, przeze mnie zwana modelką
gdyż zawsze była elegancka. Niestety nie pamiętam jej imienia.
    W następnym odcinku opowiem o pierwszym z Mirków, którzy stanęli na mojej drodze. Pomimo pochmurnego dnia, życzę aby był on mile spędzony.
                                           

* zdjęcia nie osobiste zaczerpnęłam z Google