wtorek, 26 lipca 2016

WOJNA DOMOWA

    Przez czerwcową chorobę narobiły mi się zaległości w każdej dziedzinie. Przede wszystkim lodówka świeciła pustkami i domagała się uzupełnienia. Ponieważ za zakupy w większości płacę kartą kredytową, to muszę robić je sama. Od 7 lipca stoi w pokoju paczka z czasopismami dla autorki bloga „Szydełko Kiry” i nie mogę się doprosić syna, by zaniósł ją na pocztę. Od czternastego lipca zaczął świętować swoje 32 urodziny, wydając swoją i moją kasę(ze wspólnego konta), co sprawiło, że do 22(sobota) mieliśmy ciche dni i nie odzywałam się do niego. W sobotę zażądałam obecności ich obojga i wygarnęłam co myślę o tym wszystkim: tzn. o wydawaniu 100 zł dziennie i narzekaniu, że ciągle nie mają pieniędzy, o nie szukaniu pracy przez 7 miesięcy i o życiu mrzonkami o własnej działalności. Fakt, że nadużywa alkoholu, sprawy też nie ułatwia. Przez 3 dni siedziałam bez chleba, żywiąc się zamówioną pizzą. Przez tydzień piłam tylko „Żywiec Zdrój” i kawę, bo zabrakło mi herbaty, a K.J nie chciałam o nic prosić, bo gdybym pierwsza się odezwała to, uznałby, że jego przewinienia zostały darowane.
    W niedzielę z duszą na ramieniu ale udało mi się samodzielnie wykapać, ubrać i nawet buty wkładałam tylko 15 minut. Gdy byłam gotowa do wyjścia wkroczył mój syn z pytaniem”wybierasz się gdzieś”? Idę na zakupy, bo Ty w piątek nie raczyłeś zrobić tych, o które prosiłam - odpowiedziałam. Wtedy oświadczył, że właśnie tego dnia skradziono mu telefon. Dostałam szczękościsku, bo kupiony był w lutym z wziętego wtedy kredytu. Gdy wrócił ze spaceru z psami poprosił o pożyczenie 50 zł, bo w ramach zakończenia obchodów urodzin, byli poprzedniego dnia w klubie i wydał wszystkie posiadane pieniądze. Powiedziałam, że za darmo nie rozdaję, jak chce, to może zarobić idąc ze mną na zakupy, bo będzie ich dużo, więc ktoś musi je wnieść do domu. Godzina 11 rano, a on mi mówi, że chętnie by pomógł ale właśnie towarzystwo czeka, a on nie ma telefonu ani nie zna numeru by ich zawiadomić, że oto matka potrzebuje pomocy. Nieciekawe to musiało być towarzystwo, które w niedzielę od rana „tankuje”ale tak czy siak nie chciałam kompromitować tego mojego ochlapusa, że zaprasza na urodzinowe piwo i nie ma za nie czym zapłacić,więc pieniądze dałam.Gdybym odmówiła, to byłaby awantura i niepotrzebnie bym się zdenerwowała, a miałam przed sobą zadanie do wykonania, zapełnienie lodówki. On poszedł w swoją stronę, a ja powlokłam się do sklepu. Wielu rzeczy z listy nie kupiłam, bo ceny bardzo wysokie, a wybór marny. Dlatego czeka mnie jeszcze wyprawa kolejna,  ale nie wiem kiedy się na nią zdobędę, bo do domu wróciłam na ostatnich nogach i cały poniedziałek przeleżałam. Jak zrobiłam zakupy, to zadzwoniłam na telefon synowej i kazałam temu swojemu ancymonowi przyjść, żeby miał kto dźwigać. Stało się tak jak przypuszczałam, fakt że poprosiłam o pomoc, on uznał za pogodzenie się i następnego dnia poprosił o kolejne pieniądze, tym razem na chińczyka, bo synowa chora leży, a jemu się nie chce gotować. Nauczył się przez te lata jak mną manipulować, jakich argumentów używać, by swoje uzyskać. Przecież synowa nie jest winna, że on postępuje niewłaściwie , więc nie mogę odmówić jedzenia, szczególnie że chora. Przegrałam kolejną wojnę pod hasłem :”Synu weź się do roboty i usamodzielnij się, bo matka nie będzie żyła wiecznie.” W związku z powyższym humor mam wisielczy. Jedynie czytanie blogów trochę poprawia mi nastrój, ale już się boję co mnie czeka w sierpniu.

sobota, 23 lipca 2016

"POKÓJ NAD ŚWIATEM" czyli zaproszenie do galerii

                                    
    Czekając na poprawę pogody, czytałam wspaniałego bloga. Właściwie powinnam napisać oglądałam, bo tekstu jest w tym miejscu tylko tyle, by objaśnić sytuację, w której obraz  powstał. Im bardziej zagłębiałam się w zawartość postów tym rósł mój zachwyt i jednocześnie odzywały się wyrzuty sumienia. Ich powodem był mój syn, który był ostatnim rocznikiem, kończącym 8-klasową podstawówkę. Kiedy rozmawialiśmy o wyborze kolejnej szkoły, nie ukrywał że marzy o Liceum Plastycznym. Dla mnie sprawa była o tyle skomplikowana, że w ostatnim roku nie przykładał się do przedmiotu i na świadectwie była tylko 4. Znam mojego syna jak mało kto, jest osobą słabą psychicznie i nie umie sobie radzić z porażkami czy nawet drobnymi niepowodzeniami. Uznałam, że z oceną dobrą z plastyki w liceum kierunkowym nie ma szans w zetknięciu z uczniami mającymi wyższe oceny. Nawet gdyby w czasie egzaminu uznano jego zdolności plastyczne, to przysłowiową kropką nad „i” byłoby świadectwo, mógłby się do szkoły nie dostać z braku miejsc. Pozostał w szkole sportowej, która do dziś nam obojgu odbija się czkawką.Gdybym wiele lat temu posłuchała syna i pozwoliła mu iść własną drogą, to być może byłby teraz tak wspaniałym człowiekiem, jak osoba, której poświęcam tę notkę.
    Wracając do bloga, od którego rozpoczęłam post. Jego autorka twierdzi, że jest malarką amatorką, bo ukończyła tylko Liceum Plastyczne, a nie ASP. Osobiście się z takim zdaniem nie zgadzam, bo dla mnie osoba, która ukończyła szkołę kierunkową jest profesjonalistą, spierać się można jedynie o stopień tego zawodowstwa.
  Blog "Czary mary" http://witrazezcukru.blogspot.com/ jest pełen koloru, radości, światła, optymizmu i nadziei, pomimo że jego autorka nie miała lekkiego życia. Z powodu traumatycznych osobistych przeżyć jest zalękniona i niepewna czy jutro będzie tak jasne, słoneczne jak są jej obrazy, ale w pracach pozostaje wierna swoim zasadom by piękno tego świata górowało nad jego brzydotą. Wielka szkoda, że autorka nie miała w Polsce wystawy, sądzę że z braku wystarczającego rozeznania na rynku sztuki, ma na nią niewielkie szanse w Holandii, gdzie obecnie mieszka. Ja jednak wierzę, że może znajdzie się ktoś przedsiębiorczy i mocno zdeterminowany, by namówić autorkę na wydanie albumu ze wszystkimi Jej pracami. Byłby to dowód na to, że w czasach, o których niektórzy mówią „słusznie minione”, żyli i tworzyli wspaniali ludzie. Dla naszych wnuków i ich potomków byłby to dowód na to, że choć nie mamy wpływu na to w jakim czasie i ustroju przyszło nam żyć, to swoją pracą i postawą życiową możemy pokazać co oznacza WSPANIAŁY, WARTOŚCIOWY, UZDOLNIONY POLAK.


A teraz korzystając jedynie z reprodukcji zamieszczonych w Google zapraszam was na spacer ... do galerii




  Tak dziwnie się złożyło, że w Google nie znalazłam prac z serii pór roku, czy krajobrazów tworzonych metodą "szpachelkową", ale mój post miał być tylko zachętą, do głębszego poznania autorki, poprzez obejrzenie Jej bloga. Maradag(taki obrała sobie nick) zmaga się teraz z bolesną chorobą rąk. która nie pozwala jej malować tyle ile by chciała i mogła. Wierząc, że leczenie przyniesie należyty skutek, oczekuję na dalsze prace tej dzielnej, o wielkiej wyobraźni i talencie kobiety.

czwartek, 14 lipca 2016

ZE STAREGO KALENDARZA-zanim nastaną lepsze dni

                                                
 Od poniedziałku nie poznaję sama siebie. Przez tę deszczowa pogodę nie śpię nocami tylko przewracam się z boku na plecy, a z nich na drugi bok. Wszystko to okupione bólem, bo stawy nóg nie chcą, by giczały chodziły, a nadgarstki, łokcie i barki, by ręce pracowały. Co prawda głowa stawów nie ma , a też leniwa się zrobiła i ma intelektualny urlop(chyba wzięła bezpłatny, bo ja nie wyraziłam na niego zgody). Za to w dzień spałabym cały czas, dobrze że pęcherz czuwa i co półtorej godziny daje znać o sobie, a i żołądek nie pozostaje w tyle. W przeciwnym razie zapadłabym na letni sen i spała jak suseł. 
   Jedno co w ciągu tych dni mogłam robić, to czytanie blogów. Przeleciałam wszystkie ze swojej listy, jak zawsze w każdym tygodniu, skupiwszy się jednak na takim, o którym będę chciała powiedzieć słów kilka w momencie, gdy mój intelekt osiągnie stosowne IQ.
     Żeby jednak nie było iż o Was zapomniałam sięgnęłam po głębokie rezerwy laptopowej "zamrażarki" i wybrałam kilka informacji z każdego działu  starego kalendarza. 
      Na początek żarcik taki :
Podjeżdża radiowóz pod dom Kowalskich. Wysiadają dwaj policjanci, dzwonią do drzwi. Kowalski spogląda przez wizjer:
-Kto tam?
-Policja
-Czego chcecie?- dopytuje się zza zamkniętych drzwi Kowalski.
-Porozmawiać
-A w ilu jesteście?
-We dwóch.
- To porozmawiajcie między sobą.
                                                                **
    Gdyby się okazało, że dowcip mało zabawny, to może usatysfakcjonują was porady z zakresu "dobrze wychowany" . Każdy  powinien wiedzieć jak należy się z drugą osobą przywitać , dlatego też:
    Rękę na powitanie wyciąga pierwszy ten,kto jest towarzysko uprzywilejowany: kobieta do mężczyzny, a osoba starsza do młodszej. Przy dużej różnicy wieku starszy pan ma prawo wyciągnąć dłoń do młodej dziewczyny. W relacjach służbowych zaś pierwszy rękę wyciąga przełożony,nawet mężczyzna do podwładnego, także jeśli jest to kobieta. Podczas powitań zawsze młodszy wita starszego(starszy ranga pracownik ma prawo oczekiwać powitania od pracownika niższego szczebla). Choć dobrze wychowany szef – mężczyzna, nigdy nie czeka na pozdrowienia od kobiecego personelu. Bo druga zasada uprzejmości mówi, że mężczyzna pierwszy kłania się kobiecie.
    Całowanie dłoni, to obyczaj szarmancki ale staroświecki, gest ten jest zarezerwowany dla kobiet bliskich, dojrzałych i dostojnych.
    Jeżeli gospodarze witają gości przez całowanie w policzki,trzeba się do tego dostosować, samemu jednak nie trzeba zmuszać się do pocałunków, wystarczy uściskać witanego.
    „Do widzenia” zawsze mówi ten, kto wychodzi, opuszczając duże grono, wystarczy poprzeć ten zwrot ogólnymi ukłonami. Z gospodarzami trzeba jednak pożegnać się osobiście.
    Gdyby w czasie wizyty zaproszono nas do stołu, to pamiętajmy że:
    Jeśli nie jest nam potrzebny nóż do dalszego jedzenia, należy odłożyć go, opierając o brzeg talerza. Ryby należy jeść nożem i widelcem(dwoma widelcami jest przestarzale). Natomiast elegancko podane ryby wymagają użycia noża i widelca o specjalnym kształcie, zaprojektowanych do jedzenia tego typu dań. Nawet najtwardsze mięso,najbardziej gorąca zupa, to nie powód do dzwonienia sztućcami o talerz,mlaskania lub siorbania. Gdy nie można inaczej lepiej zrezygnować z potrawy niż jeść ją tak hałaśliwie.
                                                                ***
      W najbliższym czasie nie planujecie składać wizyt ani też nikogo przyjmować, bo właśnie macie urlop by zrobić w domu drobne porządki?  Ja też je planuję, ale u mnie od 10 lat kończy się na zamiarach, a czynów brak. Niemniej jednak kilka rad Babuni(tej kalendarzowej oczywiście, bi mój syn nie kwapi się, żebym ja nią została),  może wam się przyda:
    Jeśli nie możesz nawlec nitki przez ucho igły, usztywnij jej koniec odrobiną lakieru do włosów lub paznokci. Mydło w kostce może być praktyczną poduszeczką do igieł. W dodatku namydlony czubek łatwiej wchodzi w tkaninę. To rada dla tych, którzy tak jak ja powinni coś uszyć, coś poprawić, a tym czasem maszyna pokazuje im :( 
    Przy praniu firanek do ostatniego płukania dodaj łyżkę cukru, będą sztywniejsze. Jeżeli kremowe firanki straciły swój odcień, zamocz je na chwilę w zimnej herbacie, a potem rozwieś bez wyżymania. Aby wełniane dzianiny nie traciły miękkości i elastyczności, płucz je w wodzie o tej samej temperaturze, jaką miała woda do prania. Zbyt duża różnica temperatur sprawia, że ubrania sztywnieją lub zbiegają się. Żeby czarne ubrania nie blakły w praniu, pierz je odwrócone na lewą stronę, a od czasu do czasu dodaj do płukania wywar z liści orzecha, to pogłębia czerń.
    Aby przedłużyć życie nowych rajstop, zamocz je w wodzie i zapakowane w woreczek foliowy włóż na kilka godzin do zamrażarki.
      Skrzypiące drzwi możesz nasmarować wazeliną kosmetyczną lub posypać zeskrobanym z ołówka grafitem.(moje drzwi co prawda nie skrzypią ale górny zamek przekręca się tak trudno, że dwóch rąk muszę używać i wtedy zawsze boję się, że padnę na podłogę jak długa, tym bardziej, że klamka ledwo się trzyma i któregoś dnia zostanie mi w ręku).
                                                                     ***
        Dla tych, którzy zmęczyli się składaniem wizyt, szyciem, praniem i naprawianiem skrzypiących drzwi na zakończenie mam coś relaksującego dla ciała  i żołądka, bo wiadomo, że nic tak człowieka nie wprawia w dobry nastrój jak aromatyczna kąpiel i coś pysznego do zjedzenia.
         Co prawda ja mam brodzik, więc aromatyczna kąpiel odpada, a i pyszne babeczki też nie wskazane, bo akurat jestem hetero i wolę seks od jedzenia. Niestety chwilowo żywego egzemplarza rodzaju męskiego brak, a wibrator to jednak tylko erzac. Dlatego mnie przyjdzie obejść się i bez babeczek i bez seksu ale wy jeżeli macie okazję i z jednym i z drugim, to do dzieła.
      Stres i zmęczenie często bywają przyczyną kłopotów z potencją. Pomoże na nie seler. To warzywo zawiera olejki eteryczne i inne substancje, sprzyjające lepszemu ukrwieniu narządów płciowych. Panowie powinni pić po szklance soku z selera z łyżka miodu przez kilka tygodni.
      Moi drodzy! Z kłopotami bywa tak, że wcześniej czy później dają się rozwiązać, więc jeżeli z powodu stresu macie chwilowe kłopoty z potencją, to spokojnie, bo
      Olejki aromatyczne:ylang ylang i goździkowy, to znane afrodyzjaki. Zawierają substancje lotne, które odstresowują,odświeżają i poprawiają krążenie. Kąpiel z którymś z nich(zwłaszcza wspólna, obojga partnerów)sprzyja relaksowi i wzmaga chęć na seks.
      Imbir cieszy się od dawna sławą skutecznego afrodyzjaku. Podawany w niewielkich ilościach, roznieca miłosne zapały szybko i na długo. Gotuj pół łyżeczki mielonego imbiru w ½ litra wody przez 5 minut, przecedź, dodaj nieco soku z cytryny i miodu. Podawaj do picia wieczorem.
      Przez wieki utrwaliła się wiara, że dobrymi afrodyzjakami są niektóre pokarmy, np.trufle, krewetki, ostrygi, a z mniej luksusowych jajka i czekolada. Apetyt na seks możesz więc rozniecić, przyrządzając na kolację omlet z jajek lub jaja po wiedeńsku, sałatkę przyprawioną truflowym olejem, a na deser gorącą czekoladę.
          Jeżeli nie gustujecie w potrawach podanych powyżej jako menu na kolację, to może poniższe przepisy was zadowolą?
    BUŁECZKI Z BEKONEM:
    składniki: 30dkg. Mąki,2 dkg drożdży, 4 dkg masła,2 żółtka,1/2 szklanki mleka,łyżeczka cukru, sól, tłuszcz; na farsz:  20dkg surowego bekonu,cebula, przyprawa do gyrosa Galeo.
             Przygotowanie:
             1. mąkę wymieszać z pokruszonymi drożdżami. Dodawać letnie mleko,żółtka, cukier i szczyptę soli. Zagnieść ciasto i odstawić do wyrośnięcia. Gdy zwiększy objętość,formować bułeczki, ułożyć je na natłu-szczonej blasze i odstawić w ciepłe miejsce.
    2.Bekon i obraną cebulę drobno posiekać. Przesmażyć razem na patelni, doprawić solą i przyprawą do gyrosa Galeo. W podrośniętych bułeczkach zrobić wgłębienia i nakładać farsz. Piec 30 min. w temp.220st.
      BABECZKI Z OWOCAMI
      składniki:gotowe korpusy słodkich babeczek, 2 szklanki kremówki, 15 dkg cukru pudru, 20 dkg drobnych owoców(np. poziomek), cukier waniliowy Galeo.
      Przygotowanie:
      1. Owoce umyć, osączyć. Schłodzić kremówkę. Schłodzoną ubić, dodając pod koniec ubijania cukier puder i cukier waniliowy.
      2. Gotowe babeczki napełnić ubitą kremówką, na wierzchu ułożyć po kilka owoców.
               BABECZKI Z KREWETKAMI 


    składniki : gotowe babeczki z wytrawnego ciasta, 3 łyżki oliwy,10 łyżek ryżu,15 dkg krewetek z  zalewy, łyżka Ziół Prowansalskich Galeo,sól czosnkowa Galeo,pieprz czarny mielony Galeo.
              Przygotowanie:
              1. Zagotować 3 szklanki osolonej wody. Wsypać ryż, ugotować.Odsączyć i przesmażyć na łyżce oliwy. 2.Rozgrzać 2 łyżki oliwy, wsypać zioła prowansalskie, dodać szczyptę soli czosnkowej, i odcedzone z zalewy krewetki. Chwilę podsmażyć, dodać ryż, wymieszać.3.Przygotowane nadzienie doprawić do smaku solą czosnkową i pieprzem.Ostudzić. 4. Korpusy babeczek napełnić ryżem z krewetkami, można przybrać czerwonym pieprzem.        
              BABECZKI KAJMAKOWE
      składniki : opakowanie gotowych korpusów słodkich babeczek; na krem :2 puszki słodzonego mleka skondensowanego, kostka masła,opakowanie budyniu śmietankowego, cukier waniliowy Galeo, ½ litra mleka, suszone owoce do dekoracji.
      Przygotowanie
      .Puszki z mlekiem skondensowanym włożyć do garnka, zalać całkowicie wodą. Gotować na średnim ogniu 3 godziny. Wystudzić. Ugotować budyń na mleku, ostudzić.
      2. Utrzeć wystudzony budyń z masłem na krem, dodać cukier waniliowy. Połączyć z masą, która powstała z mleka skondensowanego. Nałożyć krem do babeczek, udekorować je umytymi, suszonymi owocami.
          Do miłego zobaczenia, mam nadzieję już wkrótce, przecież nie będzie padało bez końca, tym bardziej, że 19 lipca mój syn kończy 32 lata i przydałoby się wyśmienite samopoczucie i jeszcze lepszy humor. 
      * materiał ilustracyjny wybrany z Google grafika

    niedziela, 10 lipca 2016

    NAŁÓG


       Historia jest tragiczna, chociaż rozpoczęła się niewinnie 41 lat temu. Po pierwszym roku studiów (tak mi się wydaje, że to właśnie było wtedy) wyjechałam do sanatorium do Ośrodka Rehabilitacyjnego w Lądku Zdroju. Poznałam tam dwie Górnoślązaczki: Olę i Celinę. Olka była na etapie popalania papierosów. Dla mnie temat nie był nowy, bo wszyscy członkowie mojej rodziny byli palaczami. Ja do opisywanego momentu wzbraniałam się dzielnie. Kiedy jednak Olka wyciągnęła paczkę „Feminy” i powiedziała, „one są bardzo słabe, spróbuj”, no to nie chciałam wyjść na cykora.

    To jest właśnie miejsce, w którym rozpoczęłam swoją  nikotynową edukację. W tej chwili nosi nazwę Dom Weterana.
    od takiej paczki się zaczęło

    O ile pamiętam stateczna, zrównoważona i zawsze rozsądna Celinka, nie brała udziału w tym niecnym procederze. Pod jednym względem moja koleżanka miała rację, papierosy były słabiutkie, bo pusty filtr zgniatałam zębami, a część wypełniona tytoniem wydawała mi się nad wyraz krótka i po kilku pierwszych „szlugach” nie czułam się napalona ani tym bardziej uzależniona. Tkwiło we mnie głębokie przekonanie, że panuję nad nową „umiejętnością” i w każdej chwili mogę to zakończyć.
       Z natury jestem człowiekiem otwartym i szczerym. Nigdy nie lubiłam tajemnic, sekretów, działania w ukryciu.Wiedziałam, że rodzice nie będą zachwyceni tym, że palę papierosy, ale po powrocie do domu nie chciałam oszukiwać, kryć się i kombinować. Chociaż listy z sanatorium pisywałam rzadko, bo to tylko miesiąc rozłąki, to jednak wtedy poszedł w świat tekst zatytułowany „Kochani rodzice, zaczęłam palić papierosy”, a dalej było to co już wiecie z dwóch wcześniejszych zdań.Jak wspomniałam papierosami „Femina” nie byłam zachwycona i powiedziałam sobie, że jeżeli mam już palić, to takie, by je „czuć”. W moje życie wkroczyły „Zefiry”. Lubię zapach i smak mięty, więc przez jakiś czas były to „moje” papierosy. Po rozpoczęciu roku zaczęłam jednak eksperymentować z innymi markami. Od rodziców dostawałam 100zl(czerwonego Waryńskiego) kieszonkowego w miesiącu i nie obchodziło ich, jak ja to wydaję. Biorąc pod uwagę, że pierwszą rzeczą było kupienie bloczka(100 sztuk) biletów ulgowych, to te 50(zielony Świerczewski) na niewiele wystarczało.  Mentol wysuszał mocno gardło, na scenę wkroczyły „Carmeny”. Długie, białe i mocno aromatyzowane, nie zagrzały miejsca w mojej torebce. Po nich było „Caro”, przez krótki czas „Klubowe”, które stale palił mój ojciec. Z chwilą gdy siostra wyszła za mąż zapanowała w rodzinie moda na „Ekstra mocne”, bo takie palił jej mąż. Wszyscy poza ojcem przerzuciliśmy się na „schabowe”. Były warte swej nazwy. Najgorzej z tym nałogiem było w czasie, gdy tytoń był na kartki. Nie wystarczało przydziału na osobę, dla naszej rodziny. Ja raz w kantynie jednostki kupiłam karton „Wiarusów”, bo były w wolnej sprzedaży ale nie dla siebie tylko dla swojej lekarki, ginekologa. Ponieważ przyjęła mnie na wizycie prywatnie u siebie w domu i nie chciała za to pieniędzy, to "Wiarusy" dałam w podziękowaniu.
       Przez te 40 lat ceny papierosów ulegały zmianom. Kiedy te, które aktualnie paliłam drożały, to poszukiwało się tańszych lub w takiej samej cenie ale „lepszych” smakowo. Dlatego też przez ostatnie kilka lat „małpując” matkę paliłam „Goldeny”, a ostatni rok „Winstony”.
       Nadszedł czerwiec 2016 roku, kaszel, ból głowy, złe samopoczucie i przeświadczenie, że to wszystko z powodu zbyt dużej ilości wypalonych papierosów. Pali się więcej, bo człowiek się oszukuje, że papieros uspakaja, gdy stres dobija, bo nic nie układa się tak jak by się chciało. Choroba jednak wzięła górę i nie ciągnęło do papierosa dzień, potem drugi i następne. Po pięciu dniach nie palenia, gdy zaczęłam brać antybiotyk, czułam się wprost rewelacyjnie: z rana nic nie dusiło w piersiach, nie było kaszlu i flegmy. Tylko poczucie lekkości, jakby nagle ubyło lat. Powiedziałam sobie wytrzymałaś 5 dni, wytrzymasz tydzień, a potem były trzy następne. Nie palę od miesiąca. Jak długo wytrzymam? Nie mam pojęcia. W 2012 i 2013 roku, gdy leżałam najpierw tydzień, a potem dwa w szpitalu, to też nie paliłam, bo nie chciało mi się z nogami jak balon drałować na dwór by się zaciągnąć. Jednak pierwszą rzeczą jaką robiłam po opuszczeniu szpitala było zapalenie papierosa i powrót do nałogu. Kiedy różni ludzie namawiali mnie, żebym rzuciła palenie, bo mam skrócony oddech, bo zaburzenia krążenia, to śmiałam się, że każdy musi na coś umrzeć, a u mnie przynajmniej „gruźlicy nie stwierdzą z braku płuc”. Po trzech tygodniach od rzucenia palenia, wzięłam kalkulator do ręki i zrobiłam proste działania matematyczne 41 lat x 365 dni x paczka papierosów dziennie równa się 14965 dni x 10 zł za paczkę(średnia cena) to daje 149 650 zł. Całkiem niezłą sumkę puściłam z dymem, a jeżeli uwzględnić, że cena niektórych papierosów przekraczała 10 zł, a niekiedy paliło się więcej niż paczkę, to gdyby zaokrąglić tę kwotę do 200 000, to być może nie popełniłoby się wielkiego błędu.
    Nie namawiam palaczy żeby rzucili palenie, tym bardziej że alkoholik niepijący nawet wiele lat, nadal jest alkoholikiem, bo w każdej chwili może sięgnąć po kieliszek. Tak jest z każdym innym nałogowcem: palaczem, hazardzistą, seksoholikiem.
       Kiedy tydzień nie paliłam, to mój syn powiedział: po takim czasie, głupio byłoby wrócić ale ja Cię czymś zdenerwuję i Ty sięgniesz z powrotem po fajki. W ciągu tego miesiąca denerwował mnie wielokrotnie, tak jak niezliczoną ilość razy łapałam się na tym, że chce mi się zapalić. Przypominałam sobie wtedy te wieczory(bo wtedy najczęściej to nachodzi) kiedy zlewałam się potem, czułam niewytłumaczalny lęk i nerwowość. Bałam się, że antybiotyk nie działa, a mnie dopadła sepsa. A to była reakcja organizmu na odstawienie nikotyny. Podobno jak się wytrzyma te objawy przez miesiąc, to w miarę upływu czasu będzie lepiej. Póki co nie jest. Do niedawna w każdym pokoju leżał jeden papieros ale syn je wypalił „żeby ciebie nie kusiło” mówił, gdy po nie sięgał. Przez te 30 dni teoretycznie zaoszczędziłam 400 zł, bo nie wydałam ich w czerwcu na papierosy. Kupiłam sobie w tej kwocie drukarkę ze skanerem 180 zł, pompkę do kół i maszynkę do strzyżenia włosów. Ponieważ jednak w czerwcu ogólnie na utrzymanie wydałam znacznie więcej pieniędzy,  więc tej „papierosowej oszczędności” nie widać. Mam jednak nadzieję, że w swoim postanowieniu nie wracania do palenia wytrzymam pozostałe miesiące(jeżeli nie życia, to przynajmniej tego roku) i wtedy zacznie być ona odczuwalna nie tylko na zdrowiu ale i w kieszeni. Jedyna rzecz nad jaką nie potrafię jeszcze zapanować, to jedzenie kanapek, zup, kotletów co dwie godziny, a pomiędzy nimi zagryzanie paluszkami, krakersami, cukierkami lub żucie gumy., gdy nachodzi chęć zapalenia.  A przecież nadmierne kilogramy są dla mnie równie niewskazane jak palenie. Wczoraj syn był w aptece po suplement diety na chrząstkę stawową, maść na zmienioną skórę podudzi, a o „Apetiblocku” zapomniałam.
       NIKOGO DO NICZEGO NIE NAMAWIAM, opisałam tylko to co się wydarzyło w czasie tego "chorowitego" miesiąca.

    piątek, 8 lipca 2016

    KOŃ BY SIĘ UŚMIAŁ i to przez dwa dni z rzędu

                                              

       Uwielbiałam serial „Koń, który mówi”, bo odpowiadało mi poczucie humoru  bohaterów w tym tytułowego zwierzęcia. Ten film przypomniał mi się właśnie dzisiaj, bo od rana przeżywam gehennę. Nie mogłam wstać z łóżka, choć obudziłam się przed siódmą. Nogi były tak napięte, że nie chciały oderwać się od podłogi. Przesunęłam się całym ciałem na koniec kanapy, podniosłam na rękach na taką wysokość, by tyłek posadzić na stojącym obok krześle. Będąc w pozycji siedzącej, zabrałam się za pakowanie czasopism ze wzorami serwetek, dla młodej znajomej poznanej niedawno w sieci. Kiedy paczka była zrobiona(teraz czeka aż syn będzie miał ochotę zanieść ją na pocztę), postanowiłam przejść do drugiego pokoju i poczytać blogi. Przyjęłam postawę stojącą, a tu nogi ani nie chcą się podnieść, ani przesunąć o centymetr. Po kwadransie bezskutecznych prób, byłam zmuszona rzucić się na kanapę i balansując ciałem, podążać cielskiem w kierunku wezgłowia.
        Nie wiem czy naprawdę zeszczuplałam. Syn i kobieta z banku tak twierdzą, ale jak przychodzi do przemieszczania się czy to na stojąco czy siedząc, to jakoś tak ciężko.
    Kiedy 23 czerwca nie mogłam dowlec się do banku, myślałam, że to z powodu miesięcznego leżenia, bo w tym czasie faktycznie miałam mało ruchu, sił nie wystarczało. Wczoraj ledwo doczłapałam do laptopa,  zwaliłam takie samopoczucie na pogodę. Deszczowo i pochmurnie, stawy rąk i nóg bolą mocniej, a smarowanie „Voltarenem” nie pomaga tak bardzo jak tej pani od hortensji w reklamie. Kilka dni temu, gdy znów nastąpiła blokada w chodzeniu, a ja nie chciałam uruchamiać wózka, bo boję się uzależnić, to znalazłam sposób na „chodzenie”. W jednej ręce trzymam trójnogą kulę(zupełnie nie wiem czemu kupując ją wzięłam tylko jedną), a drugą pcham chodzik. Wygląda to komicznie ale przynosi rezultaty o tyle, że żółwim tempem posuwam się. Sądzę, że wspierając się na kuli przenoszę ciężar ciała na tę stronę i dlatego przeciwległa dolna kończyna jest w stanie się przesunąć.
        Dzisiaj jednak nawet ten sposób chodzenia zawiódł, bo nie udało mi się przejść od stołu w inną część pokoju. Lewa noga tkwiła przy podłodze jakby była przyklejona. W chwili, gdy  klapnęłam na kanapę i usiadłam na środku, wzięłam starą smycz, zakończoną pętlą, wsadziłam tam lewą stopę. Unosząc ją rękoma,  podniosłam nogę 50 razy na wysokość 5 cm od podłogi. To była moja gimnastyka. Na nic więcej niestety mnie nie stać. Kiedy przyszedł syn, by wyprowadzić psy, kazałam sobie zrobić kawę i śniadanie(sama nie dawałam rady dojść do kuchni), wierząc że wzmocniona w ten sposób przejdę do laptopa by poczytać i napisać niniejszy tekst. Za myślenie mi dzisiaj nie płacą, bo zamiast poprosić syna, by pomógł mi przemieścić się do pokoju, to ja pozwoliłam mu wyjść. Pięć minut później klnąc na czym świat stoi okręcałam się wokół własnej osi, by przetoczyć się do przedpokoju. Na wysokości łazienki, weszłam do niej za potrzebą i siedząc na sedesie za pomocą smyczy ćwiczyłam lewą nogę. Pięćdziesiąt zgięć i wyprostów pozwoliło mi przejść od łazienki(2 m) do pokoju syna i usiąść przy laptopie. W czasie marszu, nie tylko w prawej ręce dzierżyłam kulę, ale lewą trzymając się chodzika ściskałam smycz rozciągniętą od stopy do biodra. Jak noga nie chciała się ruszyć, to ją podciągałam za sznurek i w ten sposób pokonywałam dystans.
    Nie tylko koń by się uśmiał, widząc jakie cuda uskuteczniam, by się poruszać. Wieczorem poproszę syna żeby zrobił mi zdjęcie.
    w prawej ręce kula,w lewej trzymam sznurek  i wspieram ją na uchwycie chodzika.










    Następnego dnia godzina 11.30
    Tego samego wieczora już nie chciało mi się przenosić zdjęcia do laptopa. Być może kogoś zgorszę, tą fotką ale trudno, obiecałam. W piątek rano podniosłam się z łóżka, opierając się o mały stolik doszłam prawie do drzwi ale dalej już nie mogłam zrobić lewą nogą kroku. Powrót do łóżka był możliwy, dzięki temu, że przysunęłam do miejsca gdzie stałam krzesło, usiadłam na nie i potem suwając je w kierunku kanapy, przeniosłam się.
        Reszta odbyła się tak jak wczoraj. Przyszedł syn, zrobił śniadanie i rozpoczęła się dyskusja typu „co było pierwsze jajo czy kura”. On twierdził, że nie mogę chodzić, bo za dużo używam opaski magnetycznej. Po drugie zanikają mi mięśnie i ja nie zginam nóg w kolanach. Oba stwierdzenia, to bzdura i gdy próbowałam mu to uświadomić, znowu doszło do awantury. By uciąć temat kazałam wystawić wózek, napompować koła i przejechałam do mniejszego pokoju. Gdybym go prosiła żeby mnie przeprowadził, to tyle by ględził, że straciłabym resztkę nerwów i cierpliwości. On zaraz potem poszedł do siebie, bo okazało się, że poświęcenie matce półtorej godziny, to za długo. Teraz muszę dowiedzieć się, gdzie naprawiają chodziki, bo oba hamulce mam zepsute i już parę razy rozciągnięta byłam ponad miarę, gdy „kochaś” mi odjechał za daleko, a ja nie mogłam go przystopować. W poniedziałek jadę do sklepu ze sprzętem rehabilitacyjnym,tam kupowałam chodzik, może i tam będę mogła go naprawić, jeden problem miałabym z głowy.  Muszę, też znaleźć faceta, „złotą rączkę”, bo ja myślałam iż z kręceniem na rotorze nie daję sobie rady, bo ma on za daleko rozstawione pedały. Mój ancymon twierdzi, że to trzpień na którym pedał jest osadzony jest za długi i dlatego ja mogę pchnąć tylko do wyprostu nóg, a nie jestem w stanie zrobić ruchu okrężnego. K.J dzisiaj oświadczył, że hamulcami i rotorem się nie zajmie, bo nie zna się na wszystkim. Dlatego muszę do tych dwóch rzeczy poszukać innych, którym chciałoby się tym zająć. Najzabawniejsza będzie chwila, gdy już te rzeczy będą zrobione, wtedy on zainteresuje się, ile mnie to kosztowało i oczywiście stwierdzi iż przepłaciłam. Dzisiaj na przykład wygłosił tezę, że ja zamiast rotora powinnam mieć stepper, a jak jakiś czas temu, prosiłam żeby się zorientował jakie urządzenie z tych dostępnych do ćwiczeń będzie dla mnie dobre, to twierdził, że żadne.
        Nie ma chyba gorszej rzeczy niż brak odpowiednio dużego grona znajomych, bo wtedy można byłoby szukać ludzi, którzy znaliby się każdy na czym innym. Chyba jednak gorsze jest posiadanie syna teoretyka, który wszystko wie najlepiej, ale jak przychodzi do konkretów, to mówi "nie mogę znać się na wszystkim".  Znać się nie musi ale zainteresować się tym, kto może się znać, to chyba by mógł? Czy wymagam za dużo?
        Poza tym może w punkcie naprawy rowerów, facet będzie umiał wymienić pedały w rotorze na takie z krótszym trzpieniem. Kończę wpis i wracam do Google, poszukać, gdzie blisko nas jest naprawa rowerów. Miłego weekendu.

    środa, 6 lipca 2016

    KSIĄŻKA

       


       Jako bibliotekarka z wykształcenia i krótko uprawianego zawodu, powinnam w teorii i praktyce znać się na książkach. Nie wnikam w tym miejscu jak duża powinna być to znajomość. Przeczytałam ich zbyt mało w porównaniu z innymi bibliotekarzami i  wielu ludźmi innych zawodów, by twierdzić, że jestem ekspertem. Niemniej jednak jakieś blade pojęcie o tym mam, przynajmniej teoretycznie.
       Dziś chciałabym opowiedzieć o czymś, co książką z pewnością może być. Ja od soboty do dnia dzisiejszego zapoznawałam się z tekstami i bawiłam się przednio. Gdyby zrobiono z tego książkę z pewnością należałoby ją zaliczyć do prozy współczesnej, chociaż omawiane wydarzenia rozgrywają się na przestrzeni 60 lat. Można by więc powiedzieć, że jest to powieść współczesna z elementami historii najnowszej. Wszystko co zostało napisane, poznajemy dzięki autorowi, można także uznać to za autobiografię. Ponieważ autorka opowiada o Polsce, Holandii, Berlinie, Maderze i bliżej nie sprecyzowanych do końca krajach położonych na antypodach, to zaliczyć by można tę pozycję do powieści podróżniczo - przygodowych, bo przygód autorka miała sporo i to różnego kalibru. Jako kobieta osobiście najbardziej lubię powieści obyczajowe, romanse, kryminały. To co czytałam w ostatnich 5 dniach wątki takie zawiera; poznajemy ludzi z całego świata, ich obyczaje, religię, sposób myślenia. Opisano też kradzieże( np. telewizora) i porywy serca, chociaż dla bohaterki nie mające happy endu. Jak by powiedziała ona sama „tak bywa, a żyć trzeba dalej”.
       Mnie w tych tekstach podobały się trzy rzeczy: trzeźwe patrzenie na obecną rzeczywistość polską, europejską, światową;subiektywna ale jakże celna ocena naszej trudnej przeszłości; bez względu na opisywane zdarzenie, pozostanie wierną początkowemu założeniu, „że ma to być wesoły blog.”, a autoironii i poczucia humoru autorce nie brakuje. A znajdziecie go moi drodzy tutaj https://renatak484.blogspot.com/.   Tytuł bloga jest szalenie mylący, bo autorka choć ma lat 50+, to duchowo na pewno nie jest „w jesieni życia”, a jeżeli należy do długowiecznych, to jeszcze nie tylko jesień ale i niejedną zimę zaliczy. Jej co najmniej 40 jesieni i zim życząc, Was mili moi zachęcam do pójścia w moje ślady i głębsze poznanie autorki poprzez pryzmat snutych przez Nią wspomnień.

    poniedziałek, 4 lipca 2016

    UPALNIE I ŚMIESZNIE

       W ostatni dzień czerwca napisałam posta, który miał być sygnałem, że po miesięcznej przerwie, wracam do blogowania. Cieszyło mnie to bardzo, bo osłabienie jakie towarzyszyło chorobie, nie pozwalało nic robić. Nawet książek czytać mi się nie chciało, bo nie wiem czemu, nie umiem na kanapie przyjąć pozycji półleżącej. Jakoś tak dziwnie się dzieje, że gdy nie mam stóp opartych o podłogę, tylko nogi są wyciągnięte na posłaniu, to po kilku minutach już leżę rozciągnięta jak długa. Dlatego też czy oglądam telewizję, szydełkuję czy czytam, to najlepiej się czuję w pozycji siedzącej: plecy oparte o ścianę lub kanapę, nogi spuszczone z niej na podłogę. W takim „ustawieniu” ciała, nogi szybko puchną, a jak je podnoszę i podstawiam pod nie stołek, pufę czy cokolwiek innego, to giczały drętwieją, skurcze łapią i zirytowana siadam w ulubiony sposób. Jak robię coś siedząc na krześle, to też za długo nie wyrabiam, bo plecy zaczynają boleć mnie w okolicach krzyża. To wszystko prowadzi do jednego wniosku, nie mogę w ciągu danego dnia poświęcić się dłużej jednej czynności, bo muszę często zmieniać pozycję.
       Po napisaniu posta, wróciłam do swojego pokoju, rozciągnęłam się na łóżku i tak zastał mnie syn,który przyszedł wyprowadzić psy. O dziwo pamiętał o kupieniu farby do włosów, bo powiedziałam mu, że nie mam siły jeździć po dzielnicy i szukać nowego fryzjera. Stanęło na tym, że on położy mi rano farbę na włosach, a wieczorem przyniesie maszynkę do strzyżenia i obetnie mnie sam, bo chodzi o to, żeby nie było długich włosów na karku i czole, bo gorąco i szybko się pocę. Powiedział:”obejrzę kilka filmików na you tube i elegancko sam cię obetnę”. Wieczorem maszynki nie przyniósł, bo zginęła nasadka, która gwarantowała, że nie wygoli mnie do zera. On szukał, jego panna sprawdzała i nie ma . "Diabeł ogonem nakrył" . Awanturę zrobiłam, bo najbardziej denerwuje mnie to, jak obiecuje, a potem ledwo zacznie i nie dokończy. Ile razy dochodzi do takiej sytuacji, to jego ojciec mi się przypomina, bo ten facio słynął z tego, że jedno mówił, co innego robił, a Bóg tylko wiedział, co tak naprawdę myślał. Do jednej sytuacji potrafił mieć kilka wersji, w zależności od tego czy było to na bieżąco, czy też jakiś czas po samym zdarzeniu.
    Niby następnego dnia(piątek) miałam już na 100% mieć te włosy skrócone. Tak się jednak nie stało, ponieważ mecz Polska - Portugalia był i mój syn mocno skacowany przyszedł i trwał w tym stanie do niedzieli rano. Ja nie chcąc się denerwować, zajęłam się poprawkami krawieckimi. Okazało się bowiem, że bluzka, którą przerabiałam w zeszłym roku z sukienki, w którą się już nie mieściłam, pije mnie pod pachami, biust jakoś nienaturalnie ściśnięty. Na przodzie zrobiłam rozcięcie, żeby piersiom luźniej było, pachy od dołu głębiej podcięłam, a ponieważ nie chciało mi się ich wykańczać pliskami, to podszyłam tasiemką. Wszystko było sfastrygowane już w sobotę, ale nie miałam nastroju, żeby przeszyć maszyną. Dokończyłam poprawki dzisiaj w południe. Drugą rzeczą do dokończenia była wizytowa koszula syna, która wisiała w mojej szafie parę lat. W czasie choroby, gdy biły na mnie siódme poty, często zmieniałam koszule nocne i wszelkie okrycia. W pewnym momencie, zabrakło moich własnych i sięgnęłam po koszulę syna. Była za wąska, obcięłam rękawy i nie dopinałam przodu. W ów piątek podwinęłam miejsca po rękawach, żeby się nie strzępiło, usunęłam guziki, rozprułam dziurki i założone podwójnie przody. Obie części koszuli zszyłam na przodzie, kawałkiem koronki zamaskowałam miejsca po zapięciach i teraz mam wciągane przez głowę „wdzianko” domowe. Nie wierzyłam kiedy w piątek rano, mój syn pomimo nieciekawego wyglądu, obiecał, że wieczorem jak upał będzie mniejszy pojedzie do hipermarketu i kupi wszystkie rzeczy, które w ciągu ostatniego tygodnia zaczęły mi być niezbędne.
       Po pierwsze pompka do kół. Mieliśmy 23 czerwca jechać do banku, bo musiałam osobiście pozałatwiać pewne sprawy. Ponieważ byłam słaba i ruszałam się jak mucha w ciąży, to powiedziałam do syna : szykuj wózek, to mnie powieziesz.
    Tak mniej więcej wygląda, ten mój wehikuł. Syn się upierał, że pomimo złożenia siedzenia, koła są za wysokie, by zmieścić go w bagażniku taksówki.
       Gdy przyszedł dany dzień, ja wykąpana i ubrana czekam na syna, by wystawił z kąta „karocę”. On mi na to, „myślałem, że ty z tym wózkiem, to żartujesz. Po pierwsze nie wejdzie do taksówki, po drugie opony to flaki, skąd wezmę ci teraz pompkę”. Myślałam, że krew mnie nagła zaleje. Tam w banku czeka na mnie kobieta, bo dzwoniłam i potwierdziłam, że będę, a ten mi wyjeżdża z trudnościami. Skończyło się na tym, że zaciskając zęby z bólu, zeszłam do taksówki, podjechałam pod bank i nadludzkim wysiłkiem dowlokłam się na miejsce. Z powrotem było równie ciężko, dlatego gdy przekroczyłam próg własnego domu, ległam na kanapie i nie podnosiłam się przez kilka dni.
        Kolejną rzeczą, którą zapragnęłam sobie kupić była drukarka ze skanerem. Syn miał te sprzęty w swoim zestawie komputerowym ale zabrał wszystko na wynajmowane mieszkanie. Gdy chciałam żeby mi coś zeskanował lub wydrukował, to okazywało się, że a to tuszu nie ma, a to komputer nie działa. Dlatego ostatnim razem, gdy usłyszałam takie wymówki, obiecałam sobie, że kupię własną drukarkę. Trzecią rzeczą jaką obiecał kupić tego dnia,  była oczywiście nowa maszynka do strzyżenia. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu przyszedł po 20-tej ze wszystkimi zakupami. Co prawda już tego wieczora nic nie robił, bo to i tak cud jakiś był, że 3 rzeczy za jednym zamachem załatwił. Drukarka jeszcze nie podłączona stoi przy biurku, gdzie laptop. Koła wózka nie napompowane ale póki co nie planuję do końca tygodnia żadnej eskapady, więc rabanu nie robię.
       W niedzielę rano syn wkroczył do mieszkania i już od progu oznajmił, że przyszedł mnie ostrzyc. Jak powiedział tak zrobił. Miałam zamieścić fotkę nowej fryzury ale on zamiast pstryknąć mi samą głowę, to dał całą " facjatę" i nie pozwoliłam żeby to wgrywał w laptopa i porządnych blogowiczów straszył. Ważne, że cel został osiągnięty: siwych włosów nie widać, długie kłaki po szyi i czole się nie plątają, ja nie jestem mokra tak jakbym spod prysznica wyszła. Kiedyś, gdy nie miałam siły iść do fryzjera, nawet tego najbliższego, to sama stanęłam w łazience przed lustrem i ciachałam jak popadło. Wyglądałam przerażająco ale ponieważ specjalnie ludziom w oczy nie wchodziłam, to włosy odrosły i teraz doczekały się lepszego wykonania, choć trudno mi powiedzieć jak zareagowaliby na to ludzie. Sama chciałam, to mam, a piszę o tym dla porządku, nie żeby swoje dziecię krytykować, bo on wyjątkowo nie przeklinał, nie biadolił, tylko wykonał, to co obiecał.
       Do siostry z życzeniami urodzinowymi nie zadzwoniłam i chyba dało jej to do myślenia, bo sama dzisiaj się odezwała. Gdyby mój syn słyszał naszą rozmowę, to sikałby chyba ze śmiechu po nogach, że wreszcie wygarnęłam co myślę. Brzmiało to mniej więcej tak:(zaczęła ona)
          -cześć siostra
            -no cześć
              -co u ciebie?
              -Dziękuję, dobrze, właśnie wychodzę z choroby
               -nie odzywasz się
                -przez miesiąc chora leżałam i nikt zdrowy nawet nie zajrzał, to pomyślałam, że „taka sama droga od jak i do pana Boga” i ja narzucać się nie będę
                  -cisza
                   -a jak tam remont kuchni, pytam
                     -no dzieci się pomyliły z terminami, na szafki 6 tygodni muszą czekać, więc tylko ściany i podłoga zrobione. Ja na maszynce gotuję. Dzieci w sobotę nad morze do Jastarni pojechały, tam gdzie były dwa lata temu, bo zeszłoroczna Łeba im się nie podobała.
                       - To świetnie, oni odpoczną od remontu, Ty od nich i wszyscy będą zadowoleni.
                        -A co u Ciebie?
                         -Dzięki w porządku, jak już mówiłam powoli wracam do sił
                          -No to cześć
                           -Trzymaj się
       Za dwa dni urodziny siostrzenicy i nawet się cieszę, że na urlopie, bo wyślę sms-a z życzeniami i wystarczy. Od 12 lat próbowałam utrzymać rodzinę w kupie, żeby było bez animozji, pretensji o to co nasza matka dała mojemu synowi, a czego nie dała córce mojej siostry. A i tak stara śpiewka wracała jak bumerang. Mam dość przepraszania za to że żyję.
        Sobotę, niedzielę i poniedziałek spędziłam na bardzo ciekawej lekturze ale dlaczego mnie ona tak wciągnęła opowiem w następnym poście. Zaraz po nim dowiecie się dlaczego robię wszystko żeby się nie denerwować a jeżeli już mi się to zdarzy, to czemu szukam zajęcia dla głowy i rąk, choć zyskują na tym usta.    Przez najbliższe dni ma być chłodniej, więc życzę wszystkim pogody ducha.