Był
taki ktoś,
kogo nie zastąpi nikt.
kogo nie zastąpi nikt.
moja babcia ze swoją matką |
Urodziła się
najprawdopodobniej około roku 1900-1901, była moją najukochańszą
babcią i miała na imię Helena. Nigdy nie byłam obecna w dniu Jej
imienin ale być może był to właśnie 22 maja. Miała dwóch
braci, jeden starszy odziedziczył młyn po ojcu Marcinie, a drugi
dostał od rodzica określoną kwotę pieniędzy, opuścił wieś i
przeniósł się na Pomorze.
U wuja Józefa
bywałam prawie codziennie, bo lubiłam siadać na drewnianym ganku i
zajadać kalarepkę, której pełne kosze tam stały. Rodzinny
dom babci był typowym parterowym drewnianym domem, oddalonym od
ulicy, do którego można było dojść brukowaną drogą
zakończoną wielką dwuskrzydłową bramą, przez którą
swobodnie wjeżdżały gospodarskie wozy z ziarnem na przemiał.
Drugie dojście najczęściej przeze mnie wybierane, to była
wąziutka ścieżka,na szerokość jednej płyty chodnikowej.
Oddzielała ona ogród młynarza od następnej działki. Od
domu wuja, dom dziadków dzieliły dwie parcele, na jednej
znajdowała się piekarnia i piętro mieszkalne(najprawdopodobniej
dobudowane już po wojnie), a na drugiej stał długi drewniany dom,
w którym mieszkało kuzynostwo matki.
Do chwili
pójścia do szkoły mieszkałam u babci większą część
roku. W tamtych latach matka mogła pracować jako księgowa, swoją
pensją znacząco zwiększając rodzinny budżet. Na zimę rodzice
zabierali mnie do miasta. Gdy zaczęłam uczęszczać do szkoły, to
jeden miesiąc spędzałam u babci, a drugi w sanatorium.
Moje pierwsze
wspomnienia z domu babci są z bardzo wczesnego okresu. Pamiętam
jak wieczorami w kuchni na dwóch taboretach babcia stawiała
wielką cynową wannę, do której wkładała sosnowe igliwie i
zalewała wrzątkiem. Potem przykrywała je tetrową pieluchą,
dolewała wody do połowy balii i mnie do niej wsadzała. Darłam się
podobno tak, że było mnie słychać w połowie wsi. Gdy woda
wystygła, zawijała mnie w ręcznik i niosła do pokoju, gdzie
zginała i prostowała moje bezwładne nogi. Jeżeli matka moja
akurat przyjechała np. na urlop, to gimnastyka po kąpieli
należała do niej. Dziadek za każdym razem uciekał w tym czasie z
domu, bo nie mógł patrzeć na to jak płaczę i się
wydzieram. Jednak w dużej mierze właśnie dzięki tym działaniom
babcia z mamą, zbliżały mnie do chwili, gdy zaczęłam chodzić.
Mama twierdziła, że pierwsze kroki zrobiłam w wieku lat 5 nad
brzegiem morza. Od chwili urodzenia do 15 roku życia byłam
operowana(licząc blizny na nogach) co najmniej 7 razy . W
połączeniu z leczeniem sanatoryjnym, doprowadzono do tego, że
poruszałam się o własnych siłach, choć chód mój
daleki był od doskonałości.
Moja babcia
pobierała nauki na pensji, matka twierdziła, że u Nazaretanek(i
tak napisałam na pierwszym blogu) ale tak naprawdę zakonnice te
zostały sprowadzone do Wielkopolski dopiero wtedy, gdy babcia była
już żoną i matką, bo w roku 1932. Osobiście jednak czytałam
satyrę napisaną przez babcię, a mówiącą o tym, która
zakonnica jakiego przedmiotu uczyła, jakie przezwiska nadały
nauczycielkom niesforne pensjonarki. Nie jest wykluczone, że
rymotwórcze skłonności mam właśnie po babci, bo mama
raczej za pisanie się nie brała(jej próba spisania rodzinnej
sagi utknęła na kilkunastu kartkach brudnopisu).
Babcia była
chyba dość pilną uczennicą, bo biegle mówiła po niemiecku
i rosyjski też nie był jej obcy. Najsłabiej radziła sobie z językiem
francuskim. Na pensji doskonale przygotowano Ją do roli pani domu i
gospodyni. Świetnie gotowała, wyrabiała chleb, robiła masło, a
ciasto drożdżowe z kruszonką, znikało z brytfanny w ciągu
jednego dnia. Ja uwielbiałam skrawać wierzchnią warstwę świeżo
upieczonego chleba, smarować grubo masłem i pałaszować z takim
apetytem, jakby to był największy rarytas, a kawał ciasta przekrawałam na pół, kładłam masło i dżem, przykrywałam częścią z kruszonką i jadłam popijając mlekiem.
Umiała szyć,
szydełkować oraz doskonale radziła sobie z drutami. Kiedy w czasie
wojny została wysiedlona ze swojego domu, to zamieszkała u rodziny
i zarabiała na utrzymanie siebie i trójki dzieci, robieniem
swetrów na drutach. Wyglądało to tak, że babcia robiła
przody i plecy, moja matka rękawy, a jej młodsza siostra mankiety i
kołnierzyki. Następnego dnia rano, gdy dzieci wstawały, sweter był pozszywany i gotowy do oddania chłopu, który go zamówił.
W zapiskach
matki znalazłam informację, że babcia została porwana przez
swojego przyszłego męża, bo Jej ojciec nie zgadzał się na ślub
właśnie z tym absztyfikantem. Była kobietą o bardzo silnej
osobowości, wzbudzającą szacunek i respekt nawet wśród
urzędników niemieckich. Często bowiem występowała jako
tłumacz, kiedy jakiś mieszkaniec wsi był wzywany na posterunek.
Moja matka twierdziła, że przed wojną powodziło im się doskonale
i wiem, że była to zasługa babci, bo kiedy byłam na tyle duża by
móc z obserwacji wyciągać wnioski, miałam świadomość, że
gospodarstwo funkcjonuje tylko dzięki Jej ciężkiej pracy. Nie
tylko zajmowała się utrzymywaniem porządku w piętrowym domu,
gdzie według mojej rodzicielki było 20 pokoi ale oprzątała
świnie, doiła krowy, karmiła drób. W pole wychodziła
rzadko, bo do Jej obowiązków należało przygotowywanie
jedzenia i picia dla pracowników rolnych, których
dziadek najmował w czasie prac polowych letnich i jesiennych. Z
przedwojennego dobrobytu niewiele zostało, gdy po zakończeniu
wojny, wróciła do swojego domu. To co przed wkroczeniem wojsk
niemieckich udało się babci ukryć, zostało odkopane i skradzione,
bądź przez przypadkowych znalazców bądź przez
osoby, które pomagały babci w ich schowaniu. Po Jej śmierci mama z siostrami podzieliła się sztućcami, pochodzącymi z posagu babci.
Reforma rolna
zabrała dziadkom znaczną część ziemi, a kontyngenty które
każde gospodarstwo w zależności od jego wielkości, musiało
oddawać na rzecz miasta, sprawiły, że w pewnym okresie babcia by
podreperować domowe dochody, próbowała prowadzić gospodę.
Ponieważ była w tym działaniu osamotniona, bo Jej mąż uważał
to za dyshonor, splajtowała bardzo szybko. Wtedy Jej kolega ze
szkolnej ławki, dyrektor wiejskiej szkoły poprosił by pomogła mu
prowadzić placówkę. Być może to skłoniło moją matkę,
by też zostać nauczycielką. Babcia była osobą bardzo obowiązkową
i wymagającą, ale najwięcej wymagała od siebie. Miała impulsywny
charakter i często unosiła się gniewem, gdy ktoś nie wykonał
zleconej przez nią pracy należycie. Jednak złość przechodziła
Jej bardzo szybko. Na mnie raczej nie krzyczała, ale to nie znaczy,
że nie oberwałam ścierką po grzbiecie, gdy po kilkugodzinnym
włóczeniu się z wiejskimi dzieciakami, zjawiałam się
spóźniona na obiedzie. Wtedy mówiła „jesteś
wreszcie ty powsinogo”, a ja uciekałam do pokoju i czekałam aż
zawoła mnie, gdy postawi odgrzany obiad na stół. Jej nerwowy
charakter był powodem kłótni z mężem czy innymi
domownikami ale nigdy nie słyszałam, żeby dziadkowie używali
wobec siebie inwektyw czy przeklinali. Przez kilka lat w pokojach od
frontu mieścił się posterunek policji, a na piętrze mieszkała
obca rodzina z trójką dzieci. Ich najstarsza córka
była moją rówieśniczką i najlepszą w tamtym czasie
przyjaciółką. Przed wojną moja babcia miała jedną
znajomą, żonę aptekarza. Podobno raz w tygodniu małżeństwa
umawiały się na wieczorną grę w wista*.
Za tamtych czasów
nie było na wsiach kwiaciarni, jeżeli była potrzeba obdarowania
kogoś kwiatami, to robiło się własnoręcznie bukiety. Dlatego też
od frontu pod oknami rosły: malwy, lewkonie, róże, goździki,
nagietki. Mnie najbardziej podobały się: miechunka rozdęta i
asparagus pierzasty, bo bardzo wzbogacały każdą wiązankę.
miechunka rozdęta |
Z
miasta sprowadzano tylko wieńce. Natomiast w ogródku od
podwórza były grządki z warzywami i krzewy malin, agrestu,
porzeczek. Często tam buszowałam, bo choć agrestu nie lubię, to
maliny i porzeczkę czerwoną jak najbardziej. Z porzeczki czarnej
babcia robiła dżemy. Kiedy gospodarstwo przejął jedyny syn
dziadków, nagle wszystko przestało się opłacać i hodowla i
ogródek przydomowy. O robieniu masła, wypieku chleba,
świniobiciu nie wspominając. A za pomocą takiej maselnicy, pomagałam babci robić masło.
Moja babcia
nigdy nie była na wczasach, owszem czasami przywoziła do Wrocławia
wałówkę, tak jak wtedy, gdy ratując mnie przed ranami
oparzeniowymi, wylała na mnie całą śmietanę jaką przydźwigała.
Nie pamiętam Jej relaksującej się czy wręcz leniuchującej. Za
dnia jedyną Jej rozrywką było wyjrzenie przez frontowe okno na
ulicę, gdy paliła papierosa umieszczonego w szklanej fifce.
Wieczorami, gdy wszystkie gospodarskie zajęcia były zrobione
siadywała na chwilę by poczytać lub naprawić podartą odzież.
Jako kobieta
gospodarna, babcia nie uznawała zbytku. Praktyczność i
użyteczność, to była główna zasada nabywanych przez nią
przedmiotów. Jednak zawsze musiały to być rzeczy gatunkowo
najlepsze. Oszczędna także była jeżeli chodzi o stroje. 2
kostiumy podróżne:letni i jesienno-zimowy, prochowiec na
wiosnę i lato, jesionka na jesień i futro na zimę(długie brązowe
o ostrym włosiu- być może były to norki), dwie sukienki
wizytowe(cienka z czarnego jedwabiu) i czarna aksamitna z długim
rękawem. Futro i sukienki pamiętam doskonale, bo po śmierci babci,
mama przywiozła te rzeczy do naszego domu. Sukienka jedwabna miała
plisowaną spódnicę, w podwinięcie dołu wszyte były
metalowe kwadraty, by ją obciążyć i nie pozwolić, by się
wznosiła. Góra była gładka pod szyją. Matka ze spódnicy
uszyła sobie rękawy dzwonowate i z sukienki zrobiła bluzkę, u
dołu w zęby, które obszyła czarnymi drobniutkimi
koralikami. Suknia aksamitna miała spódnicę lekko
rozszerzaną i wąskie długie rękawy. Do niej babcia ubierała albo
sznur pereł albo kołnierzyki i mankiety(koronkowe, dziergane
szydełkiem, jedwabne), to była cała ozdoba tego ubioru. Futro moja
matka obcięła u kuśnierza i zrobiła kurtkę dla mnie. Kiedy ze
starości futro zaczęło się drzeć jak papier, pożegnałam się z
nim ze łzami w oczach. Na co dzień babcia nosiła bluzki i szerokie
spódnice, przeważnie z gumą w pasie. Oprócz tego
miała jeden fartuch „gościnny”, który wkładała gdy
widziała, że ktoś obcy zbliża się do domu, by zakryć strój,
na którym mogła znaleźć się plama, o którą nie
trudno w czasie prac w kuchni. Niezliczona ilość natomiast była
fartuchów gospodarczych i to zarówno całościowych z
paskiem na szyję jak i typu „zapaska” osłaniających tylko
dolną część ubrania. Nigdy nie widziałam babci w szpilkach,
preferowała półbuty, kozaki i sznurowane trzewiki na małym
słupku. Nie pamiętam też szczególnej biżuterii, którą
babcia wkładałaby na ręce(tylko obrączka), w uszy czy na szyję.
Poza wspomnianymi perłami, pamiętam tylko kameę, którą
spinała kołnierzyki ozdabiające suknię aksamitną i sznur
owalnych czarnych korali, najprawdopodobniej drewnianych. Wychodząc
z domu na podwórze, na głowę zakładała chustkę, której
jednak nie nosiła idąc do kościoła, sklepu czy w odwiedziny. Była
kobietą o ogromnym poczuciu dobrego gustu, smaku ale i umiaru.
Przypuszczam, że była „projektantką” wielu kreacji, które
moja matka sobie szyła, gdy po pobycie w rodzinnym domu wracała do
Wrocławia.
Babcia zmarła
w 1967 roku, na skutek skrzepu, który powstał i dotarł do
serca, gdy leżała ze złamaną nogą. Ojciec odebrał mnie z
sanatorium i przywiózł na pogrzeb ale ja nie wzięłam w nim
udziału. Do narożnego pokoju z osobnym wejściem wprost z ulicy,
gdzie wystawiono ciało, by Ci którzy chcą ją pożegnać
mogli to zrobić, wejść od strony mieszkania można było przez
przyległy pokój. W nim to stała trumna, gdy ojciec otworzył
drzwi, a ja ją zobaczyłam, to zaczęłam tak drżeć , że ojciec powiedział „o nie moja panno, ty tam nie
pójdziesz, jak na widok trumny tak reagujesz”. Ja trzęsłam
się, a jednocześnie nie mogłam zrobić kroku ani w przód
ani do tyłu. Tata wziął mnie na ręce i zaniósł na piętro
do pokoju najbardziej oddalonego od modlitw i zawodzeń, jakie
rozbrzmiewały na dole. Nie szłam też w kondukcie żałobnym, a
matka nigdy mi nie wybaczyła, że nie pożegnałam się z babcią.
Od tego momentu, nie brano mnie na żaden pogrzeb, któregokolwiek
członka rodziny. Dopiero w pogrzebie rodziców wzięłam
udział ale wtedy byłam już dorosłą kobietą.
Moja babcia
była jedynym znanym mi człowiekiem, który nigdy nie dał mi
odczuć, że jestem kaleką, kimś innym niż cała reszta ludzi.
Gdyby pożyła dłużej, to ja umiałabym znacznie więcej, bo nigdy
nie zbywała mojej ciekawości, pozwalała przyglądać się
gotowaniu, pieczeniu, uczestniczyć w wyrabianiu masła. Jestem
pewna, że nauczyłaby mnie robienia na drutach, szydełkowania,
szycia i tego wszystkiego co umiały Jej córki. Pomimo
popędliwego charakteru miała jednocześnie wielką cierpliwość
jeżeli chodzi o tłumaczenie komuś czegoś. Mogłam się o tym
przekonać, gdy uczyła mnie zaplatać samodzielnie warkocze, na
które uparła się moja matka. Pewnego dnia, posadziła mnie
przed krzesłem z wysokim oparciem, przywiązała do niego białą
szmatkę podzieloną na trzy równe paski, pokazała jak je
przekładać, by powstał warkocz. Musiałam tę czynność powtarzać
tak długo, aż splot był równy.
Niektórych
ludzi kocha się za to, że po prostu są, moja babcia była właśnie
takim człowiekiem, kochanym przeze mnie najbardziej na świecie.
*WIST- gra w karty, w której uczestniczą cztery osoby,grające przeciw sobie parami pełną talią kart; składa się z licytacji i rozgrywki.
Moja teściowa miała na imię Helena i była bardzo dobrym człowiekiem...
OdpowiedzUsuńPodobne wspomnienia jak Twoje mam o mojej babci Stefanii, która miała za sobą trudne i pracowite życie, sama chorowała, ale nigdy nie narzekała i dużo pomagała innym.
Przeczytałam Twoje wspomnienia z przyjemnością, odświeżając własne.
Pozdrawiam serdecznie:-)
Wspaniałe jest to, że wbrew stereotypom, Ty tak serdecznie wypowiadasz się o swojej świekrze. Nie ma lepszej zachęty do dalszego pisania jak świadomość, że pomaga się innym w odświeżeniu własnych wspomnień. Zapraszam do czytania kolejnych notek z tego "cyklu". Ukłony.
UsuńBabcie takie są :). Mam to szczęście, że jeszcze mam dwie babcie, a nawet pamiętam dwie prababcie. Piękne wspomnienia, aż chyba zadzwonię do babć i zapytam co u nich :). W końcu obie mają tylko jedną wnuczkę. Babcia Jadzia ma 7 wnuków i mnie jedną, a babcia Hala (ja nazywam ją babcią Haliną Wacławą :)) ma ich 4.
OdpowiedzUsuńZawsze z lubością czytam Twoje posty. Pozdrawiam i ściskam :)
Liczna gromadka wnucząt,gratulacje dla obu Babci. Twoje pochwały trochę mnie peszą, ale cieszę się, że mogę wywołać uśmiech na Twej twarzy. Uściski dla całej Rodzinki.
UsuńKocham Cię, Ika, wiesz? uwielbiam te Twoje wspomnienia. Są takie plastyczne, jakbym ogladała film.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńSto lat!!! Niech Ci się spełniają marzenia i dopisuje zdrowie. Z imieninowymi uściskami:
OdpowiedzUsuńDLA IWONY
Moja Mentorko, żeby Cie rozweselić, gotowa jestem nawet nakręcić film. Jednak teraz zapraszam do czytania kolejnych odcinków "sagi", bo choć nick zmyślony, to opowieści są jak najbardziej prawdziwe. Za życzenia dziękuję ale obawiam się, że 100 lat ze mną nie wytrzymasz. Zdrowie się poprawia, a marzenia się spełniają, bo mam przyjaciół dzięki sieci, których życzliwość mnie uskrzydla. Czekam na dobre wieści odnośnie pomyślnej realizacji Twoich zamierzeń. Buziaki.
UsuńTy się tu nie asekuruj ;-))) Dbaj o siebie, żeby te sto lat osiągnąć.
UsuńUmowa stoi, ja dbam o siebie, żeby dożyć tyle ile mi pisane ale pod warunkiem, że Ty robisz to samo. Buziaki.
UsuńPrzeczytałam z ciekawością, piękne wspomnienia. Moja babcia też urodziłą się na początku XX wieku, zmarła w latach 90-tych, a więc miałyśmy sporo czasu żeby ze sobą być. Ciągle za nią tęsknię. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńTwoje posty zawsze czytam z lubością, bo są dowcipne i mądre życiowo, co u tak młodej osoby jest zadziwiające. Do miłego zobaczenia.Kłaniam się i pozdrawiam.
UsuńWiesz - myślę ,że wspomnienia tego są bardzo cenne bo pisane z życzliwościa ,miłością i prawdziwe są..Z prawdziwą przyjemnościa poczytałam...Pozdrowienia
OdpowiedzUsuńDziękuję za przychylną ocenę posta i pozdrowienia. Mam nadzieję, że jeszcze wielokrotnie zechcesz skomentować moje notki, nie tylko te wspomnieniowe ale także dotyczące teraźniejszości. Miłego długiego weekendu. Ukłony.
UsuńMoja Babcia, Iwonko (ur.1888),była etniczną Niemką. Dożyła, podobnie jak moja mama 80+, mimo postępującej, pod koniec życia, choroby nowotworowej. Języka polskiego zaczęła się uczyć tuż przed czterdziestką, gdy jej córka w 1920 r. zaczęła uczęszczać do polskiej szkoły. Poprawnie wyrażała się później po polsku (po śląsku również), czytała polską prasę, jednakże pisała i modliła się wyłącznie po niemiecku. Kiedy byłem jeszcze brzdącem, to wprost mnie uwielbiała i rozpieszczała niesamowicie!
OdpowiedzUsuńA teraz moja fraszka poświęcona "bezgrzsznym latom":
Na bezgrzeszne lata
Dzieciństwo nasze, bezgrzeszne lata,
Dozgonne miłości ze szkolnej ławeczki,
Niewinne figle beztrosko płatać,
Ach, gdzież te laleczki i cukiereczki?!
A ja wciąż pamiętam, choć zbiegły te lata,
Że na imię miała właśnie Beata!
ściskam niemożebnie i niezmiennie zapraszam
p.s. niepełnosprawność fizyczna czy kalectwo (jak zwał, tak zwał) nie jest dla mnie żadną "egzotyką". Moja żona od ponad 20 lat lat jest dotknięta znaczym stopniem niepełnosprawności, wskutek rozległego wylewu krwi do czwartej komory mózgowej; moja najmłdosza siostrzyczka jest natomiast grutownie wykształconą i wyszkoloną terapeutką dla osób niepełnosprawnych intelektualnie; wszelkie ewentualne jakieś, nawet malutkie Twoje kompleksy wobec mnie, młodego, zdrowego byczka po sześćdziesiątce, są zupełne zbędne!
Art Klaterze, ludzie z pokolenia naszych babci, byli niezniszczalni, ambitni, niebywale silni, za to ich podziwiałam. Wierszyk uroczy, chętnie podarowałabym go mojej siostrze(Twojej rówieśnicy), która ma na imię Beata. Nawet gdyby Twojej żony nie "dosięgnął" wylew, to kalectwo nie byłoby dla Ciebie "egzotyką", bo jesteś zbyt inteligentny i dobrze wychowany na taka przyziemność. Nie mam kompleksów, jedynie rozczarowałam się w stosunku do samej siebie, "tak bardzo się starałam" żeby wysłane limeryki były poprawne, a tu klops. Pracuję jednak nad sobą i stopami metrycznymi, rozłożeniem akcentów. Gdy odświeżę sobie w/wym. wiedzę, to się odezwę. Póki co, życzę udanej zabawy na 45-leciu Twojego rocznika. Pozdrawiam Ciebie i Chorzów. Ukłony.
UsuńJa też mam takie jasne i beztroskie wspomnienia związana z babcią
OdpowiedzUsuńPozdrawiam