niedziela, 22 maja 2016

BYŁ TAKI KTOŚ - córka młynarza

Był taki ktoś,
kogo nie zastąpi nikt.

moja babcia ze swoją matką
     Urodziła się najprawdopodobniej około roku 1900-1901, była moją najukochańszą babcią i miała na imię Helena. Nigdy nie byłam obecna w dniu Jej imienin ale być może był to właśnie 22 maja. Miała dwóch braci, jeden starszy odziedziczył młyn po ojcu Marcinie, a drugi dostał od rodzica określoną kwotę pieniędzy, opuścił wieś i przeniósł się na Pomorze.
   U wuja Józefa bywałam prawie codziennie, bo lubiłam siadać na drewnianym ganku i zajadać kalarepkę, której pełne kosze tam stały. Rodzinny dom babci był typowym parterowym drewnianym domem, oddalonym od ulicy, do którego można było dojść brukowaną drogą zakończoną wielką dwuskrzydłową bramą, przez którą swobodnie wjeżdżały gospodarskie wozy z ziarnem na przemiał. Drugie dojście najczęściej przeze mnie wybierane, to była wąziutka ścieżka,na szerokość jednej płyty chodnikowej. Oddzielała ona ogród młynarza od następnej działki. Od domu wuja, dom dziadków dzieliły dwie parcele, na jednej znajdowała się piekarnia i piętro mieszkalne(najprawdopodobniej dobudowane już po wojnie), a na drugiej stał długi drewniany dom, w którym mieszkało kuzynostwo matki.
   Do chwili pójścia do szkoły mieszkałam u babci większą część roku. W tamtych latach matka mogła pracować jako księgowa, swoją pensją znacząco zwiększając rodzinny budżet. Na zimę rodzice zabierali mnie do miasta. Gdy zaczęłam uczęszczać do szkoły, to jeden miesiąc spędzałam u babci, a drugi w sanatorium.
   Moje pierwsze wspomnienia z domu babci są z bardzo wczesnego okresu. Pamiętam jak wieczorami w kuchni na dwóch taboretach babcia stawiała wielką cynową wannę, do której wkładała sosnowe igliwie i
zalewała  wrzątkiem. Potem przykrywała je tetrową pieluchą, dolewała wody do połowy balii i mnie do niej wsadzała. Darłam się podobno tak, że było mnie słychać w połowie wsi. Gdy woda wystygła, zawijała mnie w ręcznik i niosła do pokoju, gdzie zginała i prostowała moje bezwładne nogi. Jeżeli matka moja akurat przyjechała np. na urlop, to gimnastyka po kąpieli należała do niej. Dziadek za każdym razem uciekał w tym czasie z domu, bo nie mógł patrzeć na to jak płaczę i się wydzieram. Jednak w dużej mierze właśnie dzięki tym działaniom babcia z mamą, zbliżały mnie do chwili, gdy zaczęłam chodzić. Mama twierdziła, że pierwsze kroki zrobiłam w wieku lat 5 nad brzegiem morza. Od chwili urodzenia do 15 roku życia byłam operowana(licząc blizny na nogach) co najmniej 7 razy . W połączeniu z leczeniem sanatoryjnym, doprowadzono do tego, że poruszałam się o własnych siłach, choć chód mój daleki był od doskonałości.
   Moja babcia pobierała nauki na pensji, matka twierdziła, że u Nazaretanek(i tak napisałam na pierwszym blogu) ale tak naprawdę zakonnice te zostały sprowadzone do Wielkopolski dopiero wtedy, gdy babcia była już żoną i matką, bo w roku 1932. Osobiście jednak czytałam satyrę napisaną przez babcię, a mówiącą o tym, która zakonnica jakiego przedmiotu uczyła, jakie przezwiska nadały nauczycielkom niesforne pensjonarki. Nie jest wykluczone, że rymotwórcze skłonności mam właśnie po babci, bo mama raczej za pisanie się nie brała(jej próba spisania rodzinnej sagi utknęła na kilkunastu kartkach brudnopisu).
Babcia była chyba dość pilną uczennicą, bo biegle mówiła po niemiecku i rosyjski też nie był jej obcy. Najsłabiej radziła sobie z językiem francuskim. Na pensji doskonale przygotowano Ją do roli pani domu i gospodyni. Świetnie gotowała, wyrabiała chleb, robiła masło, a ciasto drożdżowe z kruszonką, znikało z brytfanny w ciągu jednego dnia. Ja uwielbiałam skrawać wierzchnią warstwę świeżo upieczonego chleba, smarować grubo masłem i pałaszować z takim apetytem, jakby to był największy rarytas, a kawał ciasta przekrawałam na pół, kładłam masło i dżem, przykrywałam częścią z kruszonką i jadłam popijając mlekiem.
   Umiała szyć, szydełkować oraz doskonale radziła sobie z drutami. Kiedy w czasie wojny została wysiedlona ze swojego domu, to zamieszkała u rodziny i zarabiała na utrzymanie siebie i trójki dzieci, robieniem swetrów na drutach. Wyglądało to tak, że babcia robiła przody i plecy, moja matka rękawy, a jej młodsza siostra mankiety i kołnierzyki. Następnego dnia rano, gdy dzieci wstawały, sweter był pozszywany i gotowy do oddania chłopu, który go zamówił.
   W zapiskach matki znalazłam informację, że babcia została porwana przez swojego przyszłego męża, bo Jej ojciec nie zgadzał się na ślub właśnie z tym absztyfikantem. Była kobietą o bardzo silnej osobowości, wzbudzającą szacunek i respekt nawet wśród urzędników niemieckich. Często bowiem występowała jako tłumacz, kiedy jakiś mieszkaniec wsi był wzywany na posterunek. Moja matka twierdziła, że przed wojną powodziło im się doskonale i wiem, że była to zasługa babci, bo kiedy byłam na tyle duża by móc z obserwacji wyciągać wnioski, miałam świadomość, że gospodarstwo funkcjonuje tylko dzięki Jej ciężkiej pracy. Nie tylko zajmowała się utrzymywaniem porządku w piętrowym domu, gdzie według mojej rodzicielki było 20 pokoi ale oprzątała świnie, doiła krowy, karmiła drób. W pole wychodziła rzadko, bo do Jej obowiązków należało przygotowywanie jedzenia i picia dla pracowników rolnych, których dziadek najmował w czasie prac polowych letnich i jesiennych. Z przedwojennego dobrobytu niewiele zostało, gdy po zakończeniu wojny, wróciła do swojego domu. To co przed wkroczeniem wojsk niemieckich udało się babci ukryć, zostało odkopane i skradzione, bądź przez przypadkowych znalazców bądź przez osoby, które pomagały babci w ich schowaniu. Po Jej śmierci mama z siostrami podzieliła się sztućcami, pochodzącymi z posagu babci.

największa łyżka na odwrocie ma napis Fraget i była chyba do sosów, ta mniejsza, to obiadowa, też ma nazwę wytwórcy ale jest trudna do odczytania, najmniejsza do herbaty nie ma nazwy przez kogo zrobiona. Każda z nich pochodzi z różnych kompletów, bo inne są ornamenty.
    Reforma rolna zabrała dziadkom znaczną część ziemi, a kontyngenty które każde gospodarstwo w zależności od jego wielkości, musiało oddawać na rzecz miasta, sprawiły, że w pewnym okresie babcia by podreperować domowe dochody, próbowała prowadzić gospodę. Ponieważ była w tym działaniu osamotniona, bo Jej mąż uważał to za dyshonor, splajtowała bardzo szybko. Wtedy Jej kolega ze szkolnej ławki, dyrektor wiejskiej szkoły poprosił by pomogła mu prowadzić placówkę. Być może to skłoniło moją matkę, by też zostać nauczycielką. Babcia była osobą bardzo obowiązkową i wymagającą, ale najwięcej wymagała od siebie. Miała impulsywny charakter i często unosiła się gniewem, gdy ktoś nie wykonał zleconej przez nią pracy należycie. Jednak złość przechodziła Jej bardzo szybko. Na mnie raczej nie krzyczała, ale to nie znaczy, że nie oberwałam ścierką po grzbiecie, gdy po kilkugodzinnym włóczeniu się z wiejskimi dzieciakami, zjawiałam się spóźniona na obiedzie. Wtedy mówiła „jesteś wreszcie ty powsinogo”, a ja uciekałam do pokoju i czekałam aż zawoła mnie, gdy postawi odgrzany obiad na stół. Jej nerwowy charakter był powodem kłótni z mężem czy innymi domownikami ale nigdy nie słyszałam, żeby dziadkowie używali wobec siebie inwektyw czy przeklinali. Przez kilka lat w pokojach od frontu mieścił się posterunek policji, a na piętrze mieszkała obca rodzina z trójką dzieci. Ich najstarsza córka była moją rówieśniczką i najlepszą w tamtym czasie przyjaciółką. Przed wojną moja babcia miała jedną znajomą, żonę aptekarza. Podobno raz w tygodniu małżeństwa umawiały się na wieczorną grę w wista*.
    Za tamtych czasów nie było na wsiach kwiaciarni, jeżeli była potrzeba obdarowania kogoś kwiatami, to robiło się własnoręcznie bukiety. Dlatego też od frontu pod oknami rosły: malwy, lewkonie, róże, goździki, nagietki. Mnie najbardziej podobały się: miechunka rozdęta i asparagus pierzasty, bo bardzo wzbogacały każdą wiązankę.
miechunka rozdęta


   Z miasta sprowadzano tylko wieńce. Natomiast w ogródku od podwórza były grządki z warzywami i krzewy malin, agrestu, porzeczek. Często tam buszowałam, bo choć agrestu nie lubię, to maliny i porzeczkę czerwoną jak najbardziej. Z porzeczki czarnej babcia robiła dżemy. Kiedy gospodarstwo przejął jedyny syn dziadków, nagle wszystko przestało się opłacać i hodowla i ogródek przydomowy. O robieniu masła, wypieku chleba, świniobiciu nie wspominając. A za pomocą takiej maselnicy, pomagałam babci robić masło.
Moja babcia nigdy nie była na wczasach, owszem czasami przywoziła do Wrocławia wałówkę, tak jak wtedy, gdy ratując mnie przed ranami oparzeniowymi, wylała na mnie całą śmietanę jaką przydźwigała. Nie pamiętam Jej relaksującej się czy wręcz leniuchującej. Za dnia jedyną Jej rozrywką było wyjrzenie przez frontowe okno na ulicę, gdy paliła papierosa umieszczonego w szklanej fifce. Wieczorami, gdy wszystkie gospodarskie zajęcia były zrobione siadywała na chwilę by poczytać lub naprawić podartą odzież.

   Jako kobieta gospodarna, babcia nie uznawała zbytku. Praktyczność i użyteczność, to była główna zasada nabywanych przez nią przedmiotów. Jednak zawsze musiały to być rzeczy gatunkowo najlepsze. Oszczędna także była jeżeli chodzi o stroje. 2 kostiumy podróżne:letni i jesienno-zimowy, prochowiec na wiosnę i lato, jesionka na jesień i futro na zimę(długie brązowe o ostrym włosiu- być może były to norki), dwie sukienki wizytowe(cienka z czarnego jedwabiu) i czarna aksamitna z długim rękawem. Futro i sukienki pamiętam doskonale, bo po śmierci babci, mama przywiozła te rzeczy do naszego domu. Sukienka jedwabna miała plisowaną spódnicę, w podwinięcie dołu wszyte były metalowe kwadraty, by ją obciążyć i nie pozwolić, by się wznosiła. Góra była gładka pod szyją. Matka ze spódnicy uszyła sobie rękawy dzwonowate i z sukienki zrobiła bluzkę, u dołu w zęby, które obszyła czarnymi drobniutkimi koralikami. Suknia aksamitna miała spódnicę lekko rozszerzaną i wąskie długie rękawy. Do niej babcia ubierała albo sznur pereł albo kołnierzyki i mankiety(koronkowe, dziergane szydełkiem, jedwabne), to była cała ozdoba tego ubioru. Futro moja matka obcięła u kuśnierza i zrobiła kurtkę dla mnie. Kiedy ze starości futro zaczęło się drzeć jak papier, pożegnałam się z nim ze łzami w oczach. Na co dzień babcia nosiła bluzki i szerokie spódnice, przeważnie z gumą w pasie. Oprócz tego miała jeden fartuch „gościnny”, który wkładała gdy widziała, że ktoś obcy zbliża się do domu, by zakryć strój, na którym mogła znaleźć się plama, o którą nie trudno w czasie prac w kuchni. Niezliczona ilość natomiast była fartuchów gospodarczych i to zarówno całościowych z paskiem na szyję jak i typu „zapaska” osłaniających tylko dolną część ubrania. Nigdy nie widziałam babci w szpilkach, preferowała półbuty, kozaki i sznurowane trzewiki na małym słupku. Nie pamiętam też szczególnej biżuterii, którą babcia wkładałaby na ręce(tylko obrączka), w uszy czy na szyję. Poza wspomnianymi perłami, pamiętam tylko kameę, którą spinała kołnierzyki ozdabiające suknię aksamitną i sznur owalnych czarnych korali, najprawdopodobniej drewnianych. Wychodząc z domu na podwórze, na głowę zakładała chustkę, której jednak nie nosiła idąc do kościoła, sklepu czy w odwiedziny. Była kobietą o ogromnym poczuciu dobrego gustu, smaku ale i umiaru. Przypuszczam, że była „projektantką” wielu kreacji, które moja matka sobie szyła, gdy po pobycie w rodzinnym domu wracała do Wrocławia.
   Babcia zmarła w 1967 roku, na skutek skrzepu, który powstał i dotarł do serca, gdy leżała ze złamaną nogą. Ojciec odebrał mnie z sanatorium i przywiózł na pogrzeb ale ja nie wzięłam w nim udziału. Do narożnego pokoju z osobnym wejściem wprost z ulicy, gdzie wystawiono ciało, by Ci którzy chcą ją pożegnać mogli to zrobić, wejść od strony mieszkania można było przez przyległy pokój. W nim to stała trumna, gdy ojciec otworzył drzwi, a ja ją zobaczyłam, to zaczęłam tak drżeć , że ojciec powiedział „o nie moja panno, ty tam nie pójdziesz, jak na widok trumny tak reagujesz”. Ja trzęsłam się, a jednocześnie nie mogłam zrobić kroku ani w przód ani do tyłu. Tata wziął mnie na ręce i zaniósł na piętro do pokoju najbardziej oddalonego od modlitw i zawodzeń, jakie rozbrzmiewały na dole. Nie szłam też w kondukcie żałobnym, a matka nigdy mi nie wybaczyła, że nie pożegnałam się z babcią. Od tego momentu, nie brano mnie na żaden pogrzeb, któregokolwiek członka rodziny. Dopiero w pogrzebie rodziców wzięłam udział ale wtedy byłam już dorosłą kobietą.
   Moja babcia była jedynym znanym mi człowiekiem, który nigdy nie dał mi odczuć, że jestem kaleką, kimś innym niż cała reszta ludzi. Gdyby pożyła dłużej, to ja umiałabym znacznie więcej, bo nigdy nie zbywała mojej ciekawości, pozwalała przyglądać się gotowaniu, pieczeniu, uczestniczyć w wyrabianiu masła. Jestem pewna, że nauczyłaby mnie robienia na drutach, szydełkowania, szycia i tego wszystkiego co umiały Jej córki. Pomimo popędliwego charakteru miała jednocześnie wielką cierpliwość jeżeli chodzi o tłumaczenie komuś czegoś. Mogłam się o tym przekonać, gdy uczyła mnie zaplatać samodzielnie warkocze, na które uparła się moja matka. Pewnego dnia, posadziła mnie przed krzesłem z wysokim oparciem, przywiązała do niego białą szmatkę podzieloną na trzy równe paski, pokazała jak je przekładać, by powstał warkocz. Musiałam tę czynność powtarzać tak długo, aż splot był równy.

   Niektórych ludzi kocha się za to, że po prostu są, moja babcia była właśnie takim człowiekiem, kochanym przeze mnie najbardziej na świecie.
*WIST- gra w karty, w której uczestniczą cztery osoby,grające przeciw sobie parami pełną talią kart; składa się z licytacji i rozgrywki.

17 komentarzy:

  1. Moja teściowa miała na imię Helena i była bardzo dobrym człowiekiem...
    Podobne wspomnienia jak Twoje mam o mojej babci Stefanii, która miała za sobą trudne i pracowite życie, sama chorowała, ale nigdy nie narzekała i dużo pomagała innym.
    Przeczytałam Twoje wspomnienia z przyjemnością, odświeżając własne.
    Pozdrawiam serdecznie:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wspaniałe jest to, że wbrew stereotypom, Ty tak serdecznie wypowiadasz się o swojej świekrze. Nie ma lepszej zachęty do dalszego pisania jak świadomość, że pomaga się innym w odświeżeniu własnych wspomnień. Zapraszam do czytania kolejnych notek z tego "cyklu". Ukłony.

      Usuń
  2. Babcie takie są :). Mam to szczęście, że jeszcze mam dwie babcie, a nawet pamiętam dwie prababcie. Piękne wspomnienia, aż chyba zadzwonię do babć i zapytam co u nich :). W końcu obie mają tylko jedną wnuczkę. Babcia Jadzia ma 7 wnuków i mnie jedną, a babcia Hala (ja nazywam ją babcią Haliną Wacławą :)) ma ich 4.
    Zawsze z lubością czytam Twoje posty. Pozdrawiam i ściskam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Liczna gromadka wnucząt,gratulacje dla obu Babci. Twoje pochwały trochę mnie peszą, ale cieszę się, że mogę wywołać uśmiech na Twej twarzy. Uściski dla całej Rodzinki.

      Usuń
  3. Kocham Cię, Ika, wiesz? uwielbiam te Twoje wspomnienia. Są takie plastyczne, jakbym ogladała film.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Sto lat!!! Niech Ci się spełniają marzenia i dopisuje zdrowie. Z imieninowymi uściskami:
    DLA IWONY

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja Mentorko, żeby Cie rozweselić, gotowa jestem nawet nakręcić film. Jednak teraz zapraszam do czytania kolejnych odcinków "sagi", bo choć nick zmyślony, to opowieści są jak najbardziej prawdziwe. Za życzenia dziękuję ale obawiam się, że 100 lat ze mną nie wytrzymasz. Zdrowie się poprawia, a marzenia się spełniają, bo mam przyjaciół dzięki sieci, których życzliwość mnie uskrzydla. Czekam na dobre wieści odnośnie pomyślnej realizacji Twoich zamierzeń. Buziaki.

      Usuń
    2. Ty się tu nie asekuruj ;-))) Dbaj o siebie, żeby te sto lat osiągnąć.

      Usuń
    3. Umowa stoi, ja dbam o siebie, żeby dożyć tyle ile mi pisane ale pod warunkiem, że Ty robisz to samo. Buziaki.

      Usuń
  6. Przeczytałam z ciekawością, piękne wspomnienia. Moja babcia też urodziłą się na początku XX wieku, zmarła w latach 90-tych, a więc miałyśmy sporo czasu żeby ze sobą być. Ciągle za nią tęsknię. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoje posty zawsze czytam z lubością, bo są dowcipne i mądre życiowo, co u tak młodej osoby jest zadziwiające. Do miłego zobaczenia.Kłaniam się i pozdrawiam.

      Usuń
  7. Wiesz - myślę ,że wspomnienia tego są bardzo cenne bo pisane z życzliwościa ,miłością i prawdziwe są..Z prawdziwą przyjemnościa poczytałam...Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za przychylną ocenę posta i pozdrowienia. Mam nadzieję, że jeszcze wielokrotnie zechcesz skomentować moje notki, nie tylko te wspomnieniowe ale także dotyczące teraźniejszości. Miłego długiego weekendu. Ukłony.

      Usuń
  8. Moja Babcia, Iwonko (ur.1888),była etniczną Niemką. Dożyła, podobnie jak moja mama 80+, mimo postępującej, pod koniec życia, choroby nowotworowej. Języka polskiego zaczęła się uczyć tuż przed czterdziestką, gdy jej córka w 1920 r. zaczęła uczęszczać do polskiej szkoły. Poprawnie wyrażała się później po polsku (po śląsku również), czytała polską prasę, jednakże pisała i modliła się wyłącznie po niemiecku. Kiedy byłem jeszcze brzdącem, to wprost mnie uwielbiała i rozpieszczała niesamowicie!
    A teraz moja fraszka poświęcona "bezgrzsznym latom":

    Na bezgrzeszne lata

    Dzieciństwo nasze, bezgrzeszne lata,
    Dozgonne miłości ze szkolnej ławeczki,
    Niewinne figle beztrosko płatać,
    Ach, gdzież te laleczki i cukiereczki?!
    A ja wciąż pamiętam, choć zbiegły te lata,
    Że na imię miała właśnie Beata!

    ściskam niemożebnie i niezmiennie zapraszam

    p.s. niepełnosprawność fizyczna czy kalectwo (jak zwał, tak zwał) nie jest dla mnie żadną "egzotyką". Moja żona od ponad 20 lat lat jest dotknięta znaczym stopniem niepełnosprawności, wskutek rozległego wylewu krwi do czwartej komory mózgowej; moja najmłdosza siostrzyczka jest natomiast grutownie wykształconą i wyszkoloną terapeutką dla osób niepełnosprawnych intelektualnie; wszelkie ewentualne jakieś, nawet malutkie Twoje kompleksy wobec mnie, młodego, zdrowego byczka po sześćdziesiątce, są zupełne zbędne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Art Klaterze, ludzie z pokolenia naszych babci, byli niezniszczalni, ambitni, niebywale silni, za to ich podziwiałam. Wierszyk uroczy, chętnie podarowałabym go mojej siostrze(Twojej rówieśnicy), która ma na imię Beata. Nawet gdyby Twojej żony nie "dosięgnął" wylew, to kalectwo nie byłoby dla Ciebie "egzotyką", bo jesteś zbyt inteligentny i dobrze wychowany na taka przyziemność. Nie mam kompleksów, jedynie rozczarowałam się w stosunku do samej siebie, "tak bardzo się starałam" żeby wysłane limeryki były poprawne, a tu klops. Pracuję jednak nad sobą i stopami metrycznymi, rozłożeniem akcentów. Gdy odświeżę sobie w/wym. wiedzę, to się odezwę. Póki co, życzę udanej zabawy na 45-leciu Twojego rocznika. Pozdrawiam Ciebie i Chorzów. Ukłony.

      Usuń
  9. Ja też mam takie jasne i beztroskie wspomnienia związana z babcią
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń