piątek, 27 maja 2016

BYŁ TAKI KTOŚ - kobieta o wielu obliczach



                                                           „Mamo, wołam twoje imię.
                                        Znowu jesteś przy mnie.
                                        Jak za dawnych lat.”




   Dzisiaj obchodziłaby swoje urodziny, miała na imię Barbara i była moją matką. Nie jest łatwo opowiedzieć o kobiecie tak skomplikowanej, trochę tajemniczej, silnej fizycznie dzięki ciężkiej pracy w gospodarstwie, upartej, zdecydowanej, apodyktycznej.
   ŻANDARM- była głową i szyją rodziny, to ona podejmowała najważniejsze decyzje, ustalała co i w jakiej kolejności będzie zrealizowane. Jako dziecko przyjmowałam bezkrytycznie wszystko co mówiła i robiła. Miała trzy zasady w życiu, których się trzymała:”to co dotyczy domu i rodziny, tam pozostaje”. Chociaż miała kilka koleżanek i na każdym etapie życia inną, jedną przyjaciółkę, to nawet żadnej z nich nie zwierzała się z kłopotów w pełni. Wyjątek stanowiła tylko pani Jadwiga K- starsza od niej, żona pułkownika, która miała niewyparzoną gębę i potrafiła załatwić niemal wszystko. Rodzice wyznawali zasadę, że nie brali kredytów, a pożyczali tylko od rodziny i to na rzeczy, które wypadły nagle, a oszczędności nie było. Pieniądze oddawali jak najszybciej w pierwszej kolejności z ojcowskiej pensji. Pani Jadwiga, często buntowała matkę, by powołując się na niesprawne dziecko, upominała się u zwierzchników ojca o dodatkowe wsparcie, a wiedziała kiedy i komu przyznawano zapomogi, premie. Matka jednak była honorowa, nie chodziła, nie prosiła. Nawet nie nakłaniała ojca, by występował o taką formę pomocy. Kiedy pani Jadzia zorientowała się z jakim typem ludzi ma do czynienia, uruchamiała swoje znajomości i kilka razy, ku wielkiemu zdziwieniu ojca, przyznawano mu dodatkowe pieniądze. Matka nie dziwiła się, bo domyślała się czyja to sprawka. Zasada druga, to „nie dziwić się głośno niczemu, bo w ten sposób dajemy do zrozumienia, że czegoś nie wiemy”. Zasada trzecia: „albo zrobisz tak jak mówię albo nie chcę o niczym słyszeć”. Nie znosiła sprzeciwu, dyskusja z nią na jakikolwiek ważny dla nas temat, była bezowocna. Nie potrafiła znieść krytyki swojej osoby i nie przyznawała się do błędu, nawet wtedy, gdy była go świadoma. Ojciec zawsze Jej ustępował dla świętego spokoju, przez co uchodził za mięczaka i pantoflarza. Ja byłam wpatrzona w matkę jak w obraz, więc własne zdanie zaczęłam wyrażać praktycznie dopiero po skończeniu studiów. Najczęściej boje toczyła siostra, równie niezależna, bo posiadająca podobny charakter, choć sama temu zaprzecza, że z usposobienia jest podobna do rodzicielki.
   WESTA- matka uwielbiała mitologię, dlatego zasadnym wydawało mi się nazwanie jej kolejnego oblicza imieniem rzymskiej bogini, patronki ogniska domowego. Cyganka przepowiedziała jej, że będzie miała męża o imieniu Janusz. Nie uwierzyła w to, po pierwsze dlatego, że sceptycznie odnosiła się do wszelakich wróżb, po drugie dlatego, że miała chłopaka Piotra, który był bratem koleżanki ze szkolnych czasów. On kończył Szkołę Orląt w Dęblinie, ona Studium Nauczycielskie. Z wielkim sentymentem wspominała przystojnego lotnika ale nigdy nie zdradziła dlaczego do małżeństwa nie doszło, chociaż oboje byli przekonani, że są sobie przeznaczeni. Ojca poznała przez swoją koleżankę, mężatkę którą odwiedziła pewnego razu. On wynajmował od tego małżeństwa werandę, na której mieszkał, z początku traktowała go jako kolegę. Jeżeli była to miłość od pierwszego wejrzenia, to bardziej ze strony ojca niż matki. Pobrali się w grudniu 1951 roku, znaleźli mieszkanie w budynku przy ul. Świerczewskiego, w którym w czasie wojny mieściły się niemieckie biura. W czerwcu następnego roku matka urodziła wcześniaka,dziewczynka była słaba, powiedziano iż nie przeżyła. Matka doznała rozstroju nerwowego i ojciec wywiózł ją do domu rodzinnego, by odzyskała siły. Nie był to najlepszy pomysł, bo tam babcia zajmowała się najmłodszą swoją córką, zaledwie dwuletnią Grażyną. Kilka tygodni później ojciec ponownie przyjechał do matki, by przekazać wiadomość, że pierworodna córka jednak żyje i właśnie przywieziono ją do ich mieszkania, co sąsiedzi odebrali jako próbę porzucenia dziecka. Podobno wróży się długie życie komuś, kto raz został uznany za zmarłego. Ja urodziłam się trzy lata później, również jako wcześniak i o mały włos, matka nie straciła w czasie porodu życia. Tylko przytomność starej położnej asystującej lekarzowi przy usuwania resztek łożyska, uchroniła matkę przed śmiercią. Jednak wielki krwotok wpłynął znacząco na życie nas obu. Matka miała po nim problemy natury kobiecej, ja zostałam sparaliżowana od pasa w dół, przez skrzepy, które uciskały system nerwowy. Nie wykryto choroby od razu, kiedy nie siadałam i nie wstawałam jak inne dzieci, przypisywano to wcześniactwu. Tylko upór matki i jej determinacja sprawiły, że w wieku dwóch lat, zaczęto szukać przyczyn i próbowano zdiagnozować chorobę. Kiedy już wiedziano co mi dolega, to matka rozpoczęła walkę o rehabilitację, wtedy mówiono, że jest bezczelna, bo wchodzi oknem, jak się ją wyrzuca drzwiami, a powinna mnie zamknąć w zakładzie dla dzieci upośledzonych i zapomnieć, że urodziła. Po jednej z pierwszych operacji, lekarz domagał się finansowej rekompensaty, za obrączkę którą rzekomo zgubił w czasie operacji. Moja matka zajmowała się mną w przeważającej części sama, bo ojciec skupiał się na pracy, by było stałe źródło dochodów. To ona przyjeżdżała odwiedzać mnie w sanatorium „Na Górce” w Busku-Zdroju, gdzie spędzałam po parę miesięcy w roku. Pamiętam jak przyklejona do szyby wyglądałam czy wspina się do budynku drogą prowadzącą z miasta. Jeżeli obiecała, że przyjedzie, to zawsze była, nawet wtedy gdy sama niedomagała. Wielokrotnie musiała tłumaczyć się obcym ludziom ze swojego wobec mnie postępowania. Dwie historie zapadły mi w pamięć i miały wielki wpływ na to, że przez długi czas matka była dla mnie wyrocznią we wszystkich sprawach. Jedno zdarzenie miało miejsce, gdy jeszcze nie chodziłam samodzielnie. Matka musiała załatwić jakieś sprawy i zabrała mnie ze sobą. Nie wiem dlaczego nie wzięła wózka, w którym zazwyczaj mnie woziła. Wracałyśmy do domu i matce omdlały ręce, bo swoje ważyłam. Przerzuciła mnie przez ramię, tak że nogi miałam z jej przodu, jedną ręką trzymała mnie za nie, a drugą za pośladki, żebym się nie ześlizgnęła, bo głową zwisałam w dól na jej plecach. Mnie oglądanie ludzi z takiej pozycji bardzo się podobało ale jednemu z przechodniów nie. Zatrzymał milicjanta i wskazał kobietę, która niewłaściwie traktuje swoje dziecko. Zażądano by się wylegitymowała, by móc wyjąć z torebki dowód, musiała mnie postawić na chodniku, a ja wczepiłam się w jej udo obiema rękami. Zanim matka wyjaśniła dlaczego niosła dziecko w ten a nie inny sposób, trochę to potrwało. Po powrocie do domu, była spocona jak mysz pod miotłą, więc się rozebrała do bielizny. Wtedy zobaczyłam, że moje palce odcisnęły się na jej nodze sinymi punktami. Gdy zaczęłam chodzić, to obie nogi stawiałam na czubkach palców, nigdy całą stopą. Pewnego razu przechodziłyśmy z mama przez ulicę, którą jeździły tramwaje. Ja postawiłam nogę na szynie w momencie, gdy motorniczy tramwaju wyjeżdżającego z ulicy prostopadłej przestawił zwrotnicę,co zaklinowało mi palce. Matka uklęknęła przede mną i próbowała rozsznurować but, by wyjąć z niego nogę i uciec przed nadjeżdżającym pojazdem. Widziałam trzęsące się ręce matki i słyszałam pisk hamulców, wagon zatrzymał się na tyłku matki , a rozwścieczony motorniczy zaatakował ją słownie. Tłumacząc mu dlaczego na czas nie zeszła z torowiska, płakała, a ja czułam się winna jej łez.
Była wspaniałą gospodynią, nie dorównywała w wielu sprawach swojej matce, bo ciasto drożdżowe było gorsze,  ale za to piekła wspaniały sernik,ulubione ciasto ojca. Robiła przetwory zarówno z tego co przywiozła z własnego ogródka jak i z warzyw i owoców kupowanych. Przebojem były ogórki kiszone nastawiane w wielkim kamiennym, brązowym garnku. Na co dzień jadało się kiełbasę zwyczajną, salceson, mielonkę, a na gorąco kaszankę z cebulą. Szynka i schab były od święta. Mięso mielone pod postacią kotletów lub pieczeni rzymskiej zdarzało się częściej. Zamiast gulaszu mięsnego matka robiła cynaderki z kaszą gryczaną lub jaglaną,wątróbkę z cebulą i ziemniakami. Uważała, że wątróbki drobiowe są niezdrowe, bo tan kumulują się wszystkie ptasie choroby. Kasze były jej ulubieńcami,  a najbardziej upodobała sobie kaszę mannę, obrzydziwszy mi ją po dzień dzisiejszy. Z potraw przygotowywanych przez mamę ja najbardziej lubiłam kluchy na parze i zrazy zawijane. Kiedy kupowała kurczaka, to najpierw robiła z niego rosół, który gdy był już na talerzach posypywała natką pietruszki., którą ja dokładnie wybierałam, bo nie znosiłam. Następnego dnia ugotowanego kurczaka porcjowała tak, by były kolejne dwa obiady , a na resztce rosołu gotowała zupę pomidorową, bo zazwyczaj zostawał także makaron, który sama przygotowywała. Zawsze powtarzała, że kiedyś nadejdzie taki czas, że kupi kurczaka dla samej siebie i zje całego. Kiedy pomidorówka była gotowana na mięsie wołowym, to podawała ją z ryżem, a mięso obsmażała, cięła w grube plastry i podawała z ciemnym lub jasnym sosem jako sztukę mięsa. Czasami mięso z zupy mieliła i robiła farsz do pierogów. Dla większości dobrych gospodyń nie są to żadne rewelacje, bo robią podobnie, ale teraz łatwiej jest pójść do sklepu i kupić gotowe pierogi, krokiety czy ciasta. Matka wolała robić sama, bo twierdziła, że wychodzi o połowę taniej, a wiadomo, co się do dania wsadziło. Nie za bardzo udawało się jej przekonać nas do warzyw, bo z tych uznawaliśmy jako surówki: mizerię, ogórek kiszony, paprykę marynowaną , fasolkę szparagową i kapustę kiszoną. Kiedy mieliśmy gości na obiedzie, a zdarzało się to bardzo rzadko, to mama podawała do drugiego dania borówkę, żurawinę, zielone pomidory w occie lub takiej samej zalewie dynię. Nigdy nie próbowałam naśladować matki jeżeli chodzi o przetwory czy gotowanie w ogóle. Wiedziałam, że nie tylko nie poradzę sobie z ich przygotowaniem ale także nie przepadałam za takimi „wynalazkami”.
    Nigdy nie narzekała, że mieszkanie jest nieumeblowane(to pierwsze posiadało tylko niezbędne sprzęty i to nie nowe), że nie ma w nim dywanów, na punkcie których miała obsesję. Jej rękodzieło nie było sprawą hobby ale koniecznością. Szyła ubrania dzieciom, robiła na drutach i szydełkiem, bo przyozdabiała w ten sposób dom, by sprawiał wrażenie ciepłego i przytulnego. W pierwszym mieszkaniu najważniejszymi meblami pokojowymi był ogromny tapczan nakrywany kapą zrobiona szydełkiem i wielki wiklinowy fotel, w którym matka lubiła siadać. Na tapczanie leżała przez długie lata okrągła poduszka, której przód był wyhaftowany krzyżykami w gwiazdę. Nie wiem czy było to dzieło matki czy może prezent od kogoś ale ja miałam niewytłumaczalną awersję właśnie do tej poduszki. Do roku 1974 nie widziałam by haftowała. Natomiast szyła firanki, zasłony, plotła dywaniki. Kiedy matka nie pracowała jako nauczycielka i nie musiała się mną tak bardzo opiekować, bo większość dnia spędzałam w szkole, to zaczęła pracować jako księgowa. Śmiała się czasami z ojca, że wraz z nadgodzinami zarabia więcej od niego. Wtedy też jej pasją było kupowanie dywanów, które nie tylko leżały w pokojach na podłodze ale i wisiały na ścianach, żeby ocieplić betonowe ściany przy których stały:tapczan rodziców, wersalka siostry i moje metalowe łóżko.Matka wiedząc, że nie dorówna swoim znajomym poziomem finansowego dobrobytu chciała ich jednak zaskakiwać czymś oryginalnym. Na okna w dużym pokoju uszyła zasłony ze zwykłych prześcieradeł, które rozpostarła na podłodze, wycięła z kartonu formy geometryczne(koła, kwadraty, trójkąty) i układając je w fantazyjny sposób odwzorowywała na materiale,  za pomocą gąbki maczanej w różnokolorowych tuszach kreślarskich. Sama też zawsze remontowała mieszkanie, przenosząc na ściany swoje plastyczne wizje. Robiła ramy do obrazów, wypalając lutownicą na nich różnorakie wzory. Dzięki jej pomysłom dom zawsze był kolorowy, pełen serwetek i obrusów szydełkowych, własnoręcznie szytych pokrowców na krzesła czy poduszek na meble miękkie. Młotkiem, śrubokrętem, wiertarką posługiwała się sprawniej niż niejeden mężczyzna. Umiała sobie zjednywać ludzi, bo była osobą towarzyską, wesołą, lubiła tańczyć. Nie odmawiała pomocy,gdy ktoś jej potrzebował ale też dzięki temu mogła liczyć na pomoc znajomych.
MRÓWKA- była obowiązkowa, sumienna, dokładna. Jako nauczycielka nie pracowała długo(chyba zrezygnowała gdy my poszłyśmy do nowej szkoły w związku ze zmianą mieszkania i przez rok trzeba nas było dowozić). Jednak zawsze z sentymentem wspominała swoją pierwszą pracę w Mikstacie, przez wiele lat korespondowała z inną nauczycielką z tej samej szkoły panią Facią.
zdjęcie bardzo niewyraźne ale to jest moja matka(z tyłu grupy) ze swoją gromadką
SAWANTKA- prawdziwą pasją matki były książki. Czytywała je od wczesnego dzieciństwa, pożyczając gdzie tylko się da. Przeczytała całego Bunscha, Kraszewskiego, Sienkiewicza i wielu innych autorów. W beletrystyce preferowała polskich pisarzy. Natomiast ponieważ uwielbiała biografie i książki historyczne, to tu sięgała i  po obcych literatów. Kiedy tylko mogła chodziła na spotkania z pisarzami, w jej biblioteczce było kilka książek z autografami.Jednak, to Adam Mickiewicz był dla niej najważniejszym poetą. "Pana Tadeusza" znała całego na wyrywki, nie mogła zrozumieć dlaczego my z siostrą czytamy to dzieło pod przymusem, bo jest lekturą obowiązkową.  Lubiła dużo wiedzieć ale nie miała zbyt wielu chętnych do dyskusji.Śmiało wyrażała ugruntowane poglądy na temat Kościoła, księży nazywała „pasibrzuchami” i na tematy polityczne. Inną jej wielka pasją,były  podróże. Jako żona oficera mogła podróżować tylko do krajów wchodzących w skład Układu Warszawskiego i była w każdym z nich poza Albanią i ZSRR. Po roku 1989 odwiedziła z wycieczką kilka państw europejskich Francja- ogrody Avinionu 1995; Wenecja- Pałac Dożów 1995, Hiszpania -Costa Brava 1995; Grecja 1996, Wilno- Ostra Brama. Bardzo podobał jej się sposób handlowania w Turcji, bo tam do dobrego tonu należy targowanie się. Kiedy wraz z koleżanką Renatą weszła do jednego sklepu i zaczęła się targować, to znajoma uciekła ze wstydu, a matka twierdziła, że właściciel był zachwycony. Jej wielkim marzeniem było zobaczenie Paryża, niestety nie zdążyła go ziścić.
   Z czasów dzieciństwa pamiętam matkę uśmiechniętą, trochę zwariowaną. W wieku lat 40-tu lekarze dali jej alternatywę: albo urodzi kolejne dziecko i być może mięśniaki się samoistnie wchłoną albo zabieg operacyjny. Obie byłyśmy już sporymi pannami i matka nie zdecydowała się na pierwsze rozwiązanie. Po operacji bardzo się zmieniła, była jeszcze bardziej nerwowa, łatwo wpadała w złość. Sprawiała wrażenie jakby małżeństwo i rodzina, to kłoda pod nogami, której nie jest w stanie przekroczyć. Wtedy trudno się żyło nam wszystkim. Kiedy ojciec został przeniesiony do Warszawy, siostra została na Dolnym Śląsku, rozpoczynając samodzielne życie. Gdy po paru latach do nas dołączyła jak najszybciej chciała zamieszkać samodzielnie, co było możliwe dzięki małżeństwu. Narodziny w roku 1979 wnuczki i w 1984 wnuka, poniekąd „wróciły” dawną mamę, zajmowała się wnuczętami najtroskliwiej jak umiała. Widać jest coś w powiedzeniu, że każda kobieta jest lepszą babcią niż matką.






Te miejsca matka zwiedziła, reszta zdjęć z wcześniejszych wycieczek zaginęła wraz z albumami, w których się znajdowały.

10 komentarzy:

  1. Piękny portret. Duzo w nim szacunku i miłosci, ale też zdrowej oceny wad. Chętnie poznam także Twojego tatę.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sprawie portretu ojca, zapraszam 23 czerwca, to będzie mój prezent dla Niego z okazji Dnia Ojca. Dziękuję za pochlebną ocenę posta. U nas dziś ładna pogoda i choć sąsiad remontujący mieszkanie, wali niemiłosiernie, to ja mam dobry humor, bo liczba moich wyświetleń przekroczyła 2000. Hurra. Ukłony.

      Usuń
  2. Bardzo wnikliwie opisałaś bliską sobie osobę i tak się zastanawiam, jakie "piętno" odcisnęła na Tobie, bo osoby z takimi osobowościami mają duży wpływ na psychikę najbliższych...
    Podobnie jak Zante chętnie poczytam o ojcu :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wpływ matki na mnie był ogromny, co nie znaczy że tylko dobry. Nie przestrzegałam jej 3 zasad. Często kłopotami i troskami dzielę się z zaufanymi ludźmi. Umiem się przyznać, jeżeli czegoś nie wiem. Nie upieram się przy swoim, jeżeli druga strona przedstawia argumenty, które do mnie trafiają. Nie lubię podróżować ale podzielałam jej pasję do czytania, rozwiązywania krzyżówek i do bycia ciągle zajętym, bo nie znoszę bezczynności. Pozdrawiam.

      Usuń
  3. CIekawa kobieta była Twoja matka. To,że opisałaś ją tak żywo uznając i jej wady i zalety świadczy tylko o wielkiej miłości.
    Zdanie,że na wskutek operacji z lekka się zmieniła - kobieta po 40- tce ,mająca pewnie swoje pasje i marzenia z dorastającymi córkami ...miała pewnie swoje obawy i widać nie zawsze dzieliła się nimi ze swoimi córkami. A córki chciały miec mamową mamę.Coś na ten temat wiem.
    A jeśli chodzi o rodziców w ogóle heh ,miałyśmy z siostrą podobnie albowiem moja mama też była żoną oficera:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ludzie, którzy nie mieli w życiu na co dzień do czynienia z wojskiem, nie rozumieją, że rodziny mundurowe, to specyficzny "klan". Ja swoją mamę, po operacji zaczęłam lepiej rozumieć w chwili, gdy sama weszłam w menopauzę. Chociaż w życiu staram się nie popełniać tych błędów, które tak mnie raziły u matki, to jednak nie zawsze mi się to udaje. Trzeba samemu zostać matką, by łatwiej zrozumieć własną, wielka szkoda tylko,że zazwyczaj jest już za późno, by jej podziękować za dobro i przeprosić za niezrozumienie. Pozdrawiam.

      Usuń
  4. Znajduję pewne analogie... :-) (tak jak moja Siotra powyzej), :-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Maradag-cieszę się, że wpadłaś do mnie. Jeżeli dobrze zrozumiałam Twoja Siostra jest równie silną i twórczą osobowością.Artystyczne dusze muszą być silne, bo zazwyczaj nie rozumiane przez ogół, w ten sposób bronią się przed "zdeptaniem". Dziękuję za komentarz i zapraszam częściej. Pozdrawiam.

      Usuń
  5. Moja mama (zmarła nagle, parę lat temu, w wieku 81 lat) Była niesamowicie empatyczna, spokojna, rzeczowa, a przy tym bardzo dla naszej całej czwórki czuła. Dość wcześnie owdowiała i nigdy już ponownie nie załozyła żadnego związku z mężczyzną. Była kobietą ładna i atrakcyjną.
    I tu ciekawa anegdotka. Kiedy po czterech latach wróciłem do domu jako już dorosły, brodaty chłop, to całe osiedle plotkowało, że mama sprawiła sobie wreszcie absztyfikanta!
    Podobno tak się zmieniłem i zmężniałem!
    serdeczności w wymiarze bezmiar

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Art Klaterze-oglądając Cię w repertuarze Fredry mogłam naocznie stwierdzić, że kawał chłopa z Ciebie, nic więc dziwnego, że nie zostałeś rozpoznany, po dłuższej nieobecności.Dla niektórych kobiet "kocha się raz" i nie ma następnych. To jest wielka siła miłości. Życzę Ci siły i miłości w wymiarze bezmiar. Uściski.

      Usuń