poniedziałek, 30 maja 2016

CHWAŁA BOGU, że...

   Był 29 kwietnia br, godzina 23.00, postanowiłam się położyć, choć jak na mnie to wczesna pora. Miałam nadzieję, że uda mi się usnąć w miarę szybko. Po godzinie kręcenia się z boku, na bok, byłam zła. Postanowiłam zastanowić się, co mogłabym robić takiego, aby przed snem się zmęczyć tak bardzo, że padałabym na łóżko jak nieżywa. Czytanie blogów czy też pisanie własnego, to wysiłek intelektualny, a mnie potrzebny był fizyczny. Bolące plecy, biodro i podudzia wykluczały marszobiegi czy nawet wolne spacery. Musiałam znaleźć zajęcie dla rąk i głowy, no i wymyśliłam. Uszyję podstawki dla dwójki smyków, a będą one w kształcie zwierzątek. Pora była późna, więc realizację odłożyłam do rana. Następnego dnia już o 6.00 znalazłam książkę, która miała mi zagwarantować podbudowę teoretyczną i niezbędne formy.




     Kiedy wycięłam z papieru poszczególne elementy, to należało dobrać materiały, z których podstawki będą wykonane. Zanurkowałam w szafie i zaczęłam wyrzucać na środek pokoju worki, reklamówki, pudełka po butach czyli wszystko to, w czym dane rzeczy były poupychane. Na stole wylądowała maszyna, nożyczki, igły i cały krawiecki asortyment. Pierwszą podstawką miał być żółw, który w moim zamyśle miał mieć pancerz okrągły a nie tak jak u Anny Misiurskiej „Zabawka ze skrawka” - prostokątny.
Tak wygląda żółw, którego uszyła autorka, widać go  tylko w  połowie , bo książka liczy sobie ponad 30 lat i jest oklejona taśmą.
    Już po przygotowaniu wszystkich elementów z materiałów, doznałam olśnienia nr 1. Pole wyciętego przeze mnie koła, nie równało się polu prostokąta 40x30 cm, który był uwzględniony w książce. Nie chciało mi się przypominać sobie wzoru na pole koła, więc odrzuciłam ten element i przygotowałam prostokąt. Gdy byłam pewna, że wszystkie części żółwia są gotowe do połączenia w całość, zszyłam. Coś co, miało mi zająć góra 3 dni, trwało dwa razy dłużej. Po skończonej pracy, gdy zamierzałam zabrać się za drugą zabawkę, okazało się, że pancerz ma widoczne niedociągnięcia: a to tu nie doszyte, a tu zrobiła się zakładka. Wściekła jak sto diabłów, machnęłam biednym zwierzakiem tak mocno, że przelatując przez pokój, spoczął na oparciu kanapy. Tym razem znalazłam tablice matematyczne, a w nich wzór na pole koła i obliczyłam jaki powinien być promień okrągłego pancerza, żeby nogi, głowa i ogon, zachowały proporcje. Okrągłego przedmiotu, który miałby właściwe r, nie miałam, więc wzięłam największą z posiadanych pokrywek. Po wielu perturbacjach, „spłodziłam” okrągłego żółwia.
 W żaden jednak sposób nie mogłam zrozumieć, dlaczego pomimo usilnych starań, korpus wyszedł dużo za mały w stosunku do głowy i nóg. Na domiar złego wycinając głowę drugiego gada, wycięłam dwie jednakowe części, tak że jak przyszło do zszycia, to pół głowy było z materiału na prawej stronie, drugie pół na lewej. Głowę musiałam zrobić z zupełnie innego materiału, bo tego z którego były nogi zabrakło. Znowu jej rozmiar wydał mi się za duży. Uszyte „nie wiadomo co” podzieliło los pierwszego, przeleciało przez pokój. Poprawiony żółw nr 1 ma od nowości zranioną łapę, bo rozpruwając go na czynniki pierwsze, nie zauważyłam przecięcia. Dostrzegłam, gdy był już gotowy. Bałam się, że „wymieniając" nogę, narobię więcej szkód i ponownie przeleci przez pokój.

Ostateczna wersja żółwia nr 1

Słonia już nie szyłam, bo odechciało mi się krawiectwa.

Tak wygląda słoń którego zamierzałam uszyć dla rocznej Ali, ponieważ nie powstał dostanie książkę. Dodaj napis
   Poza tym byłam umówiona na imieninową kawę z sąsiadką i należało sprzątnąć ten bajzel. Każdy chce żeby przedsięwzięcie się udało, ja też chciałam pochwalić się fajnymi podstawkami. Nie powinnam przyznawać się, że znów mi nie wyszło ale ponieważ obiecałam, że pokażę, co uszyłam, to dotrzymuję słowa.
   Miały być 3 dni, skończyłam po 3 tygodniach, a to dlatego, że zamiast pracować godzinę i kwadrans odpoczywać, w praktyce robiłam godzinę dziennie a przez resztę odpoczywałam.
Chwała Bogu, że nie mam MĘŻA, bo gdyby był pedantem, to na widok bałaganu jaki zrobiłam, zażądałby rozwodu w trybie natychmiastowym. Jeśli miałby charakter pośredni między pedantem i brudasem, to najprawdopodobniej zachowałby się tak jak mój syn, po tygodniu omijania worków, pudeł i wszelkich ścinków. Pewnego dnia wszedł do mieszkania i odezwał się w te słowa: „ a tak właściwie to co ty robisz, że taki rozgardiasz w chałupie”? Twoja matka wyżywa się artystycznie, padła odpowiedź. Spojrzał w kierunku kanapy, gdzie spoczywał żółw nr 1 jeszcze przed poprawkami i powiedział: ”masz na myśli tego zdechłego żółwia”? W tym momencie doznałam olśnienia nr 2: głowa nie wydałaby mi się za duża gdyby pancerz był wypchany ale wtedy nie mógłby być podstawką, bo wszystko by z niego spadało. Złe okazało się nie tylko wykonanie ale i sam pomysł. Tym, którzy sami chcieliby wydziergać żółwia odsyłam http://magicznesploty.blogspot.com , moim zdaniem jest to najpiękniejszy gad jakiego widziałam wśród tych pokazanych w Google-grafika. Inne uszyte wspaniałe zwierzątka znajdziecie na blogu http://robie-bo-lubie.blogspot.com/.
   Trochę boczyłam się sama na siebie, że dupa wołowa ze mnie, bo porywam się z motyką na słońce, a i tak kończę zawsze tak samo porażką. Dziś już mi przeszło,stąd ten post. Gdyby komuś z czytających w głowie zrodziło się pytanie w stylu: „wie że nie umie, to po co robi(na dokładkę chwali się tym na blogu)”, uprzejmie odpowiadam – krojenie, fastrygowanie, prowadzenie pedału maszyny ręką , a nie nogą, to wszystko są ćwiczenia stawów kończyn górnych, żeby reumatyzm za szybko nie wziął ich w swe władanie. A prace pokazuję, bo nie chcę by znaleźli się tacy, którzy powiedzą: „mówiła, że pokaże, a tego nie zrobiła, pewnie ich nawet nie uszyła”. Jestem człowiekiem, który „wilków się nie boi, a kochać się lubi”, więc i krytyka mi nie straszna.

Tych, którzy mnie czytają ale nie komentują oraz tych co robią obie rzeczy, pozdrawiam serdecznie. Najbardziej jednak ciekawi mnie tych 3 obserwatorów, kim są? Może się ujawnią?

piątek, 27 maja 2016

BYŁ TAKI KTOŚ - kobieta o wielu obliczach



                                                           „Mamo, wołam twoje imię.
                                        Znowu jesteś przy mnie.
                                        Jak za dawnych lat.”




   Dzisiaj obchodziłaby swoje urodziny, miała na imię Barbara i była moją matką. Nie jest łatwo opowiedzieć o kobiecie tak skomplikowanej, trochę tajemniczej, silnej fizycznie dzięki ciężkiej pracy w gospodarstwie, upartej, zdecydowanej, apodyktycznej.
   ŻANDARM- była głową i szyją rodziny, to ona podejmowała najważniejsze decyzje, ustalała co i w jakiej kolejności będzie zrealizowane. Jako dziecko przyjmowałam bezkrytycznie wszystko co mówiła i robiła. Miała trzy zasady w życiu, których się trzymała:”to co dotyczy domu i rodziny, tam pozostaje”. Chociaż miała kilka koleżanek i na każdym etapie życia inną, jedną przyjaciółkę, to nawet żadnej z nich nie zwierzała się z kłopotów w pełni. Wyjątek stanowiła tylko pani Jadwiga K- starsza od niej, żona pułkownika, która miała niewyparzoną gębę i potrafiła załatwić niemal wszystko. Rodzice wyznawali zasadę, że nie brali kredytów, a pożyczali tylko od rodziny i to na rzeczy, które wypadły nagle, a oszczędności nie było. Pieniądze oddawali jak najszybciej w pierwszej kolejności z ojcowskiej pensji. Pani Jadwiga, często buntowała matkę, by powołując się na niesprawne dziecko, upominała się u zwierzchników ojca o dodatkowe wsparcie, a wiedziała kiedy i komu przyznawano zapomogi, premie. Matka jednak była honorowa, nie chodziła, nie prosiła. Nawet nie nakłaniała ojca, by występował o taką formę pomocy. Kiedy pani Jadzia zorientowała się z jakim typem ludzi ma do czynienia, uruchamiała swoje znajomości i kilka razy, ku wielkiemu zdziwieniu ojca, przyznawano mu dodatkowe pieniądze. Matka nie dziwiła się, bo domyślała się czyja to sprawka. Zasada druga, to „nie dziwić się głośno niczemu, bo w ten sposób dajemy do zrozumienia, że czegoś nie wiemy”. Zasada trzecia: „albo zrobisz tak jak mówię albo nie chcę o niczym słyszeć”. Nie znosiła sprzeciwu, dyskusja z nią na jakikolwiek ważny dla nas temat, była bezowocna. Nie potrafiła znieść krytyki swojej osoby i nie przyznawała się do błędu, nawet wtedy, gdy była go świadoma. Ojciec zawsze Jej ustępował dla świętego spokoju, przez co uchodził za mięczaka i pantoflarza. Ja byłam wpatrzona w matkę jak w obraz, więc własne zdanie zaczęłam wyrażać praktycznie dopiero po skończeniu studiów. Najczęściej boje toczyła siostra, równie niezależna, bo posiadająca podobny charakter, choć sama temu zaprzecza, że z usposobienia jest podobna do rodzicielki.
   WESTA- matka uwielbiała mitologię, dlatego zasadnym wydawało mi się nazwanie jej kolejnego oblicza imieniem rzymskiej bogini, patronki ogniska domowego. Cyganka przepowiedziała jej, że będzie miała męża o imieniu Janusz. Nie uwierzyła w to, po pierwsze dlatego, że sceptycznie odnosiła się do wszelakich wróżb, po drugie dlatego, że miała chłopaka Piotra, który był bratem koleżanki ze szkolnych czasów. On kończył Szkołę Orląt w Dęblinie, ona Studium Nauczycielskie. Z wielkim sentymentem wspominała przystojnego lotnika ale nigdy nie zdradziła dlaczego do małżeństwa nie doszło, chociaż oboje byli przekonani, że są sobie przeznaczeni. Ojca poznała przez swoją koleżankę, mężatkę którą odwiedziła pewnego razu. On wynajmował od tego małżeństwa werandę, na której mieszkał, z początku traktowała go jako kolegę. Jeżeli była to miłość od pierwszego wejrzenia, to bardziej ze strony ojca niż matki. Pobrali się w grudniu 1951 roku, znaleźli mieszkanie w budynku przy ul. Świerczewskiego, w którym w czasie wojny mieściły się niemieckie biura. W czerwcu następnego roku matka urodziła wcześniaka,dziewczynka była słaba, powiedziano iż nie przeżyła. Matka doznała rozstroju nerwowego i ojciec wywiózł ją do domu rodzinnego, by odzyskała siły. Nie był to najlepszy pomysł, bo tam babcia zajmowała się najmłodszą swoją córką, zaledwie dwuletnią Grażyną. Kilka tygodni później ojciec ponownie przyjechał do matki, by przekazać wiadomość, że pierworodna córka jednak żyje i właśnie przywieziono ją do ich mieszkania, co sąsiedzi odebrali jako próbę porzucenia dziecka. Podobno wróży się długie życie komuś, kto raz został uznany za zmarłego. Ja urodziłam się trzy lata później, również jako wcześniak i o mały włos, matka nie straciła w czasie porodu życia. Tylko przytomność starej położnej asystującej lekarzowi przy usuwania resztek łożyska, uchroniła matkę przed śmiercią. Jednak wielki krwotok wpłynął znacząco na życie nas obu. Matka miała po nim problemy natury kobiecej, ja zostałam sparaliżowana od pasa w dół, przez skrzepy, które uciskały system nerwowy. Nie wykryto choroby od razu, kiedy nie siadałam i nie wstawałam jak inne dzieci, przypisywano to wcześniactwu. Tylko upór matki i jej determinacja sprawiły, że w wieku dwóch lat, zaczęto szukać przyczyn i próbowano zdiagnozować chorobę. Kiedy już wiedziano co mi dolega, to matka rozpoczęła walkę o rehabilitację, wtedy mówiono, że jest bezczelna, bo wchodzi oknem, jak się ją wyrzuca drzwiami, a powinna mnie zamknąć w zakładzie dla dzieci upośledzonych i zapomnieć, że urodziła. Po jednej z pierwszych operacji, lekarz domagał się finansowej rekompensaty, za obrączkę którą rzekomo zgubił w czasie operacji. Moja matka zajmowała się mną w przeważającej części sama, bo ojciec skupiał się na pracy, by było stałe źródło dochodów. To ona przyjeżdżała odwiedzać mnie w sanatorium „Na Górce” w Busku-Zdroju, gdzie spędzałam po parę miesięcy w roku. Pamiętam jak przyklejona do szyby wyglądałam czy wspina się do budynku drogą prowadzącą z miasta. Jeżeli obiecała, że przyjedzie, to zawsze była, nawet wtedy gdy sama niedomagała. Wielokrotnie musiała tłumaczyć się obcym ludziom ze swojego wobec mnie postępowania. Dwie historie zapadły mi w pamięć i miały wielki wpływ na to, że przez długi czas matka była dla mnie wyrocznią we wszystkich sprawach. Jedno zdarzenie miało miejsce, gdy jeszcze nie chodziłam samodzielnie. Matka musiała załatwić jakieś sprawy i zabrała mnie ze sobą. Nie wiem dlaczego nie wzięła wózka, w którym zazwyczaj mnie woziła. Wracałyśmy do domu i matce omdlały ręce, bo swoje ważyłam. Przerzuciła mnie przez ramię, tak że nogi miałam z jej przodu, jedną ręką trzymała mnie za nie, a drugą za pośladki, żebym się nie ześlizgnęła, bo głową zwisałam w dól na jej plecach. Mnie oglądanie ludzi z takiej pozycji bardzo się podobało ale jednemu z przechodniów nie. Zatrzymał milicjanta i wskazał kobietę, która niewłaściwie traktuje swoje dziecko. Zażądano by się wylegitymowała, by móc wyjąć z torebki dowód, musiała mnie postawić na chodniku, a ja wczepiłam się w jej udo obiema rękami. Zanim matka wyjaśniła dlaczego niosła dziecko w ten a nie inny sposób, trochę to potrwało. Po powrocie do domu, była spocona jak mysz pod miotłą, więc się rozebrała do bielizny. Wtedy zobaczyłam, że moje palce odcisnęły się na jej nodze sinymi punktami. Gdy zaczęłam chodzić, to obie nogi stawiałam na czubkach palców, nigdy całą stopą. Pewnego razu przechodziłyśmy z mama przez ulicę, którą jeździły tramwaje. Ja postawiłam nogę na szynie w momencie, gdy motorniczy tramwaju wyjeżdżającego z ulicy prostopadłej przestawił zwrotnicę,co zaklinowało mi palce. Matka uklęknęła przede mną i próbowała rozsznurować but, by wyjąć z niego nogę i uciec przed nadjeżdżającym pojazdem. Widziałam trzęsące się ręce matki i słyszałam pisk hamulców, wagon zatrzymał się na tyłku matki , a rozwścieczony motorniczy zaatakował ją słownie. Tłumacząc mu dlaczego na czas nie zeszła z torowiska, płakała, a ja czułam się winna jej łez.
Była wspaniałą gospodynią, nie dorównywała w wielu sprawach swojej matce, bo ciasto drożdżowe było gorsze,  ale za to piekła wspaniały sernik,ulubione ciasto ojca. Robiła przetwory zarówno z tego co przywiozła z własnego ogródka jak i z warzyw i owoców kupowanych. Przebojem były ogórki kiszone nastawiane w wielkim kamiennym, brązowym garnku. Na co dzień jadało się kiełbasę zwyczajną, salceson, mielonkę, a na gorąco kaszankę z cebulą. Szynka i schab były od święta. Mięso mielone pod postacią kotletów lub pieczeni rzymskiej zdarzało się częściej. Zamiast gulaszu mięsnego matka robiła cynaderki z kaszą gryczaną lub jaglaną,wątróbkę z cebulą i ziemniakami. Uważała, że wątróbki drobiowe są niezdrowe, bo tan kumulują się wszystkie ptasie choroby. Kasze były jej ulubieńcami,  a najbardziej upodobała sobie kaszę mannę, obrzydziwszy mi ją po dzień dzisiejszy. Z potraw przygotowywanych przez mamę ja najbardziej lubiłam kluchy na parze i zrazy zawijane. Kiedy kupowała kurczaka, to najpierw robiła z niego rosół, który gdy był już na talerzach posypywała natką pietruszki., którą ja dokładnie wybierałam, bo nie znosiłam. Następnego dnia ugotowanego kurczaka porcjowała tak, by były kolejne dwa obiady , a na resztce rosołu gotowała zupę pomidorową, bo zazwyczaj zostawał także makaron, który sama przygotowywała. Zawsze powtarzała, że kiedyś nadejdzie taki czas, że kupi kurczaka dla samej siebie i zje całego. Kiedy pomidorówka była gotowana na mięsie wołowym, to podawała ją z ryżem, a mięso obsmażała, cięła w grube plastry i podawała z ciemnym lub jasnym sosem jako sztukę mięsa. Czasami mięso z zupy mieliła i robiła farsz do pierogów. Dla większości dobrych gospodyń nie są to żadne rewelacje, bo robią podobnie, ale teraz łatwiej jest pójść do sklepu i kupić gotowe pierogi, krokiety czy ciasta. Matka wolała robić sama, bo twierdziła, że wychodzi o połowę taniej, a wiadomo, co się do dania wsadziło. Nie za bardzo udawało się jej przekonać nas do warzyw, bo z tych uznawaliśmy jako surówki: mizerię, ogórek kiszony, paprykę marynowaną , fasolkę szparagową i kapustę kiszoną. Kiedy mieliśmy gości na obiedzie, a zdarzało się to bardzo rzadko, to mama podawała do drugiego dania borówkę, żurawinę, zielone pomidory w occie lub takiej samej zalewie dynię. Nigdy nie próbowałam naśladować matki jeżeli chodzi o przetwory czy gotowanie w ogóle. Wiedziałam, że nie tylko nie poradzę sobie z ich przygotowaniem ale także nie przepadałam za takimi „wynalazkami”.
    Nigdy nie narzekała, że mieszkanie jest nieumeblowane(to pierwsze posiadało tylko niezbędne sprzęty i to nie nowe), że nie ma w nim dywanów, na punkcie których miała obsesję. Jej rękodzieło nie było sprawą hobby ale koniecznością. Szyła ubrania dzieciom, robiła na drutach i szydełkiem, bo przyozdabiała w ten sposób dom, by sprawiał wrażenie ciepłego i przytulnego. W pierwszym mieszkaniu najważniejszymi meblami pokojowymi był ogromny tapczan nakrywany kapą zrobiona szydełkiem i wielki wiklinowy fotel, w którym matka lubiła siadać. Na tapczanie leżała przez długie lata okrągła poduszka, której przód był wyhaftowany krzyżykami w gwiazdę. Nie wiem czy było to dzieło matki czy może prezent od kogoś ale ja miałam niewytłumaczalną awersję właśnie do tej poduszki. Do roku 1974 nie widziałam by haftowała. Natomiast szyła firanki, zasłony, plotła dywaniki. Kiedy matka nie pracowała jako nauczycielka i nie musiała się mną tak bardzo opiekować, bo większość dnia spędzałam w szkole, to zaczęła pracować jako księgowa. Śmiała się czasami z ojca, że wraz z nadgodzinami zarabia więcej od niego. Wtedy też jej pasją było kupowanie dywanów, które nie tylko leżały w pokojach na podłodze ale i wisiały na ścianach, żeby ocieplić betonowe ściany przy których stały:tapczan rodziców, wersalka siostry i moje metalowe łóżko.Matka wiedząc, że nie dorówna swoim znajomym poziomem finansowego dobrobytu chciała ich jednak zaskakiwać czymś oryginalnym. Na okna w dużym pokoju uszyła zasłony ze zwykłych prześcieradeł, które rozpostarła na podłodze, wycięła z kartonu formy geometryczne(koła, kwadraty, trójkąty) i układając je w fantazyjny sposób odwzorowywała na materiale,  za pomocą gąbki maczanej w różnokolorowych tuszach kreślarskich. Sama też zawsze remontowała mieszkanie, przenosząc na ściany swoje plastyczne wizje. Robiła ramy do obrazów, wypalając lutownicą na nich różnorakie wzory. Dzięki jej pomysłom dom zawsze był kolorowy, pełen serwetek i obrusów szydełkowych, własnoręcznie szytych pokrowców na krzesła czy poduszek na meble miękkie. Młotkiem, śrubokrętem, wiertarką posługiwała się sprawniej niż niejeden mężczyzna. Umiała sobie zjednywać ludzi, bo była osobą towarzyską, wesołą, lubiła tańczyć. Nie odmawiała pomocy,gdy ktoś jej potrzebował ale też dzięki temu mogła liczyć na pomoc znajomych.
MRÓWKA- była obowiązkowa, sumienna, dokładna. Jako nauczycielka nie pracowała długo(chyba zrezygnowała gdy my poszłyśmy do nowej szkoły w związku ze zmianą mieszkania i przez rok trzeba nas było dowozić). Jednak zawsze z sentymentem wspominała swoją pierwszą pracę w Mikstacie, przez wiele lat korespondowała z inną nauczycielką z tej samej szkoły panią Facią.
zdjęcie bardzo niewyraźne ale to jest moja matka(z tyłu grupy) ze swoją gromadką
SAWANTKA- prawdziwą pasją matki były książki. Czytywała je od wczesnego dzieciństwa, pożyczając gdzie tylko się da. Przeczytała całego Bunscha, Kraszewskiego, Sienkiewicza i wielu innych autorów. W beletrystyce preferowała polskich pisarzy. Natomiast ponieważ uwielbiała biografie i książki historyczne, to tu sięgała i  po obcych literatów. Kiedy tylko mogła chodziła na spotkania z pisarzami, w jej biblioteczce było kilka książek z autografami.Jednak, to Adam Mickiewicz był dla niej najważniejszym poetą. "Pana Tadeusza" znała całego na wyrywki, nie mogła zrozumieć dlaczego my z siostrą czytamy to dzieło pod przymusem, bo jest lekturą obowiązkową.  Lubiła dużo wiedzieć ale nie miała zbyt wielu chętnych do dyskusji.Śmiało wyrażała ugruntowane poglądy na temat Kościoła, księży nazywała „pasibrzuchami” i na tematy polityczne. Inną jej wielka pasją,były  podróże. Jako żona oficera mogła podróżować tylko do krajów wchodzących w skład Układu Warszawskiego i była w każdym z nich poza Albanią i ZSRR. Po roku 1989 odwiedziła z wycieczką kilka państw europejskich Francja- ogrody Avinionu 1995; Wenecja- Pałac Dożów 1995, Hiszpania -Costa Brava 1995; Grecja 1996, Wilno- Ostra Brama. Bardzo podobał jej się sposób handlowania w Turcji, bo tam do dobrego tonu należy targowanie się. Kiedy wraz z koleżanką Renatą weszła do jednego sklepu i zaczęła się targować, to znajoma uciekła ze wstydu, a matka twierdziła, że właściciel był zachwycony. Jej wielkim marzeniem było zobaczenie Paryża, niestety nie zdążyła go ziścić.
   Z czasów dzieciństwa pamiętam matkę uśmiechniętą, trochę zwariowaną. W wieku lat 40-tu lekarze dali jej alternatywę: albo urodzi kolejne dziecko i być może mięśniaki się samoistnie wchłoną albo zabieg operacyjny. Obie byłyśmy już sporymi pannami i matka nie zdecydowała się na pierwsze rozwiązanie. Po operacji bardzo się zmieniła, była jeszcze bardziej nerwowa, łatwo wpadała w złość. Sprawiała wrażenie jakby małżeństwo i rodzina, to kłoda pod nogami, której nie jest w stanie przekroczyć. Wtedy trudno się żyło nam wszystkim. Kiedy ojciec został przeniesiony do Warszawy, siostra została na Dolnym Śląsku, rozpoczynając samodzielne życie. Gdy po paru latach do nas dołączyła jak najszybciej chciała zamieszkać samodzielnie, co było możliwe dzięki małżeństwu. Narodziny w roku 1979 wnuczki i w 1984 wnuka, poniekąd „wróciły” dawną mamę, zajmowała się wnuczętami najtroskliwiej jak umiała. Widać jest coś w powiedzeniu, że każda kobieta jest lepszą babcią niż matką.






Te miejsca matka zwiedziła, reszta zdjęć z wcześniejszych wycieczek zaginęła wraz z albumami, w których się znajdowały.

niedziela, 22 maja 2016

BYŁ TAKI KTOŚ - córka młynarza

Był taki ktoś,
kogo nie zastąpi nikt.

moja babcia ze swoją matką
     Urodziła się najprawdopodobniej około roku 1900-1901, była moją najukochańszą babcią i miała na imię Helena. Nigdy nie byłam obecna w dniu Jej imienin ale być może był to właśnie 22 maja. Miała dwóch braci, jeden starszy odziedziczył młyn po ojcu Marcinie, a drugi dostał od rodzica określoną kwotę pieniędzy, opuścił wieś i przeniósł się na Pomorze.
   U wuja Józefa bywałam prawie codziennie, bo lubiłam siadać na drewnianym ganku i zajadać kalarepkę, której pełne kosze tam stały. Rodzinny dom babci był typowym parterowym drewnianym domem, oddalonym od ulicy, do którego można było dojść brukowaną drogą zakończoną wielką dwuskrzydłową bramą, przez którą swobodnie wjeżdżały gospodarskie wozy z ziarnem na przemiał. Drugie dojście najczęściej przeze mnie wybierane, to była wąziutka ścieżka,na szerokość jednej płyty chodnikowej. Oddzielała ona ogród młynarza od następnej działki. Od domu wuja, dom dziadków dzieliły dwie parcele, na jednej znajdowała się piekarnia i piętro mieszkalne(najprawdopodobniej dobudowane już po wojnie), a na drugiej stał długi drewniany dom, w którym mieszkało kuzynostwo matki.
   Do chwili pójścia do szkoły mieszkałam u babci większą część roku. W tamtych latach matka mogła pracować jako księgowa, swoją pensją znacząco zwiększając rodzinny budżet. Na zimę rodzice zabierali mnie do miasta. Gdy zaczęłam uczęszczać do szkoły, to jeden miesiąc spędzałam u babci, a drugi w sanatorium.
   Moje pierwsze wspomnienia z domu babci są z bardzo wczesnego okresu. Pamiętam jak wieczorami w kuchni na dwóch taboretach babcia stawiała wielką cynową wannę, do której wkładała sosnowe igliwie i
zalewała  wrzątkiem. Potem przykrywała je tetrową pieluchą, dolewała wody do połowy balii i mnie do niej wsadzała. Darłam się podobno tak, że było mnie słychać w połowie wsi. Gdy woda wystygła, zawijała mnie w ręcznik i niosła do pokoju, gdzie zginała i prostowała moje bezwładne nogi. Jeżeli matka moja akurat przyjechała np. na urlop, to gimnastyka po kąpieli należała do niej. Dziadek za każdym razem uciekał w tym czasie z domu, bo nie mógł patrzeć na to jak płaczę i się wydzieram. Jednak w dużej mierze właśnie dzięki tym działaniom babcia z mamą, zbliżały mnie do chwili, gdy zaczęłam chodzić. Mama twierdziła, że pierwsze kroki zrobiłam w wieku lat 5 nad brzegiem morza. Od chwili urodzenia do 15 roku życia byłam operowana(licząc blizny na nogach) co najmniej 7 razy . W połączeniu z leczeniem sanatoryjnym, doprowadzono do tego, że poruszałam się o własnych siłach, choć chód mój daleki był od doskonałości.
   Moja babcia pobierała nauki na pensji, matka twierdziła, że u Nazaretanek(i tak napisałam na pierwszym blogu) ale tak naprawdę zakonnice te zostały sprowadzone do Wielkopolski dopiero wtedy, gdy babcia była już żoną i matką, bo w roku 1932. Osobiście jednak czytałam satyrę napisaną przez babcię, a mówiącą o tym, która zakonnica jakiego przedmiotu uczyła, jakie przezwiska nadały nauczycielkom niesforne pensjonarki. Nie jest wykluczone, że rymotwórcze skłonności mam właśnie po babci, bo mama raczej za pisanie się nie brała(jej próba spisania rodzinnej sagi utknęła na kilkunastu kartkach brudnopisu).
Babcia była chyba dość pilną uczennicą, bo biegle mówiła po niemiecku i rosyjski też nie był jej obcy. Najsłabiej radziła sobie z językiem francuskim. Na pensji doskonale przygotowano Ją do roli pani domu i gospodyni. Świetnie gotowała, wyrabiała chleb, robiła masło, a ciasto drożdżowe z kruszonką, znikało z brytfanny w ciągu jednego dnia. Ja uwielbiałam skrawać wierzchnią warstwę świeżo upieczonego chleba, smarować grubo masłem i pałaszować z takim apetytem, jakby to był największy rarytas, a kawał ciasta przekrawałam na pół, kładłam masło i dżem, przykrywałam częścią z kruszonką i jadłam popijając mlekiem.
   Umiała szyć, szydełkować oraz doskonale radziła sobie z drutami. Kiedy w czasie wojny została wysiedlona ze swojego domu, to zamieszkała u rodziny i zarabiała na utrzymanie siebie i trójki dzieci, robieniem swetrów na drutach. Wyglądało to tak, że babcia robiła przody i plecy, moja matka rękawy, a jej młodsza siostra mankiety i kołnierzyki. Następnego dnia rano, gdy dzieci wstawały, sweter był pozszywany i gotowy do oddania chłopu, który go zamówił.
   W zapiskach matki znalazłam informację, że babcia została porwana przez swojego przyszłego męża, bo Jej ojciec nie zgadzał się na ślub właśnie z tym absztyfikantem. Była kobietą o bardzo silnej osobowości, wzbudzającą szacunek i respekt nawet wśród urzędników niemieckich. Często bowiem występowała jako tłumacz, kiedy jakiś mieszkaniec wsi był wzywany na posterunek. Moja matka twierdziła, że przed wojną powodziło im się doskonale i wiem, że była to zasługa babci, bo kiedy byłam na tyle duża by móc z obserwacji wyciągać wnioski, miałam świadomość, że gospodarstwo funkcjonuje tylko dzięki Jej ciężkiej pracy. Nie tylko zajmowała się utrzymywaniem porządku w piętrowym domu, gdzie według mojej rodzicielki było 20 pokoi ale oprzątała świnie, doiła krowy, karmiła drób. W pole wychodziła rzadko, bo do Jej obowiązków należało przygotowywanie jedzenia i picia dla pracowników rolnych, których dziadek najmował w czasie prac polowych letnich i jesiennych. Z przedwojennego dobrobytu niewiele zostało, gdy po zakończeniu wojny, wróciła do swojego domu. To co przed wkroczeniem wojsk niemieckich udało się babci ukryć, zostało odkopane i skradzione, bądź przez przypadkowych znalazców bądź przez osoby, które pomagały babci w ich schowaniu. Po Jej śmierci mama z siostrami podzieliła się sztućcami, pochodzącymi z posagu babci.

największa łyżka na odwrocie ma napis Fraget i była chyba do sosów, ta mniejsza, to obiadowa, też ma nazwę wytwórcy ale jest trudna do odczytania, najmniejsza do herbaty nie ma nazwy przez kogo zrobiona. Każda z nich pochodzi z różnych kompletów, bo inne są ornamenty.
    Reforma rolna zabrała dziadkom znaczną część ziemi, a kontyngenty które każde gospodarstwo w zależności od jego wielkości, musiało oddawać na rzecz miasta, sprawiły, że w pewnym okresie babcia by podreperować domowe dochody, próbowała prowadzić gospodę. Ponieważ była w tym działaniu osamotniona, bo Jej mąż uważał to za dyshonor, splajtowała bardzo szybko. Wtedy Jej kolega ze szkolnej ławki, dyrektor wiejskiej szkoły poprosił by pomogła mu prowadzić placówkę. Być może to skłoniło moją matkę, by też zostać nauczycielką. Babcia była osobą bardzo obowiązkową i wymagającą, ale najwięcej wymagała od siebie. Miała impulsywny charakter i często unosiła się gniewem, gdy ktoś nie wykonał zleconej przez nią pracy należycie. Jednak złość przechodziła Jej bardzo szybko. Na mnie raczej nie krzyczała, ale to nie znaczy, że nie oberwałam ścierką po grzbiecie, gdy po kilkugodzinnym włóczeniu się z wiejskimi dzieciakami, zjawiałam się spóźniona na obiedzie. Wtedy mówiła „jesteś wreszcie ty powsinogo”, a ja uciekałam do pokoju i czekałam aż zawoła mnie, gdy postawi odgrzany obiad na stół. Jej nerwowy charakter był powodem kłótni z mężem czy innymi domownikami ale nigdy nie słyszałam, żeby dziadkowie używali wobec siebie inwektyw czy przeklinali. Przez kilka lat w pokojach od frontu mieścił się posterunek policji, a na piętrze mieszkała obca rodzina z trójką dzieci. Ich najstarsza córka była moją rówieśniczką i najlepszą w tamtym czasie przyjaciółką. Przed wojną moja babcia miała jedną znajomą, żonę aptekarza. Podobno raz w tygodniu małżeństwa umawiały się na wieczorną grę w wista*.
    Za tamtych czasów nie było na wsiach kwiaciarni, jeżeli była potrzeba obdarowania kogoś kwiatami, to robiło się własnoręcznie bukiety. Dlatego też od frontu pod oknami rosły: malwy, lewkonie, róże, goździki, nagietki. Mnie najbardziej podobały się: miechunka rozdęta i asparagus pierzasty, bo bardzo wzbogacały każdą wiązankę.
miechunka rozdęta


   Z miasta sprowadzano tylko wieńce. Natomiast w ogródku od podwórza były grządki z warzywami i krzewy malin, agrestu, porzeczek. Często tam buszowałam, bo choć agrestu nie lubię, to maliny i porzeczkę czerwoną jak najbardziej. Z porzeczki czarnej babcia robiła dżemy. Kiedy gospodarstwo przejął jedyny syn dziadków, nagle wszystko przestało się opłacać i hodowla i ogródek przydomowy. O robieniu masła, wypieku chleba, świniobiciu nie wspominając. A za pomocą takiej maselnicy, pomagałam babci robić masło.
Moja babcia nigdy nie była na wczasach, owszem czasami przywoziła do Wrocławia wałówkę, tak jak wtedy, gdy ratując mnie przed ranami oparzeniowymi, wylała na mnie całą śmietanę jaką przydźwigała. Nie pamiętam Jej relaksującej się czy wręcz leniuchującej. Za dnia jedyną Jej rozrywką było wyjrzenie przez frontowe okno na ulicę, gdy paliła papierosa umieszczonego w szklanej fifce. Wieczorami, gdy wszystkie gospodarskie zajęcia były zrobione siadywała na chwilę by poczytać lub naprawić podartą odzież.

   Jako kobieta gospodarna, babcia nie uznawała zbytku. Praktyczność i użyteczność, to była główna zasada nabywanych przez nią przedmiotów. Jednak zawsze musiały to być rzeczy gatunkowo najlepsze. Oszczędna także była jeżeli chodzi o stroje. 2 kostiumy podróżne:letni i jesienno-zimowy, prochowiec na wiosnę i lato, jesionka na jesień i futro na zimę(długie brązowe o ostrym włosiu- być może były to norki), dwie sukienki wizytowe(cienka z czarnego jedwabiu) i czarna aksamitna z długim rękawem. Futro i sukienki pamiętam doskonale, bo po śmierci babci, mama przywiozła te rzeczy do naszego domu. Sukienka jedwabna miała plisowaną spódnicę, w podwinięcie dołu wszyte były metalowe kwadraty, by ją obciążyć i nie pozwolić, by się wznosiła. Góra była gładka pod szyją. Matka ze spódnicy uszyła sobie rękawy dzwonowate i z sukienki zrobiła bluzkę, u dołu w zęby, które obszyła czarnymi drobniutkimi koralikami. Suknia aksamitna miała spódnicę lekko rozszerzaną i wąskie długie rękawy. Do niej babcia ubierała albo sznur pereł albo kołnierzyki i mankiety(koronkowe, dziergane szydełkiem, jedwabne), to była cała ozdoba tego ubioru. Futro moja matka obcięła u kuśnierza i zrobiła kurtkę dla mnie. Kiedy ze starości futro zaczęło się drzeć jak papier, pożegnałam się z nim ze łzami w oczach. Na co dzień babcia nosiła bluzki i szerokie spódnice, przeważnie z gumą w pasie. Oprócz tego miała jeden fartuch „gościnny”, który wkładała gdy widziała, że ktoś obcy zbliża się do domu, by zakryć strój, na którym mogła znaleźć się plama, o którą nie trudno w czasie prac w kuchni. Niezliczona ilość natomiast była fartuchów gospodarczych i to zarówno całościowych z paskiem na szyję jak i typu „zapaska” osłaniających tylko dolną część ubrania. Nigdy nie widziałam babci w szpilkach, preferowała półbuty, kozaki i sznurowane trzewiki na małym słupku. Nie pamiętam też szczególnej biżuterii, którą babcia wkładałaby na ręce(tylko obrączka), w uszy czy na szyję. Poza wspomnianymi perłami, pamiętam tylko kameę, którą spinała kołnierzyki ozdabiające suknię aksamitną i sznur owalnych czarnych korali, najprawdopodobniej drewnianych. Wychodząc z domu na podwórze, na głowę zakładała chustkę, której jednak nie nosiła idąc do kościoła, sklepu czy w odwiedziny. Była kobietą o ogromnym poczuciu dobrego gustu, smaku ale i umiaru. Przypuszczam, że była „projektantką” wielu kreacji, które moja matka sobie szyła, gdy po pobycie w rodzinnym domu wracała do Wrocławia.
   Babcia zmarła w 1967 roku, na skutek skrzepu, który powstał i dotarł do serca, gdy leżała ze złamaną nogą. Ojciec odebrał mnie z sanatorium i przywiózł na pogrzeb ale ja nie wzięłam w nim udziału. Do narożnego pokoju z osobnym wejściem wprost z ulicy, gdzie wystawiono ciało, by Ci którzy chcą ją pożegnać mogli to zrobić, wejść od strony mieszkania można było przez przyległy pokój. W nim to stała trumna, gdy ojciec otworzył drzwi, a ja ją zobaczyłam, to zaczęłam tak drżeć , że ojciec powiedział „o nie moja panno, ty tam nie pójdziesz, jak na widok trumny tak reagujesz”. Ja trzęsłam się, a jednocześnie nie mogłam zrobić kroku ani w przód ani do tyłu. Tata wziął mnie na ręce i zaniósł na piętro do pokoju najbardziej oddalonego od modlitw i zawodzeń, jakie rozbrzmiewały na dole. Nie szłam też w kondukcie żałobnym, a matka nigdy mi nie wybaczyła, że nie pożegnałam się z babcią. Od tego momentu, nie brano mnie na żaden pogrzeb, któregokolwiek członka rodziny. Dopiero w pogrzebie rodziców wzięłam udział ale wtedy byłam już dorosłą kobietą.
   Moja babcia była jedynym znanym mi człowiekiem, który nigdy nie dał mi odczuć, że jestem kaleką, kimś innym niż cała reszta ludzi. Gdyby pożyła dłużej, to ja umiałabym znacznie więcej, bo nigdy nie zbywała mojej ciekawości, pozwalała przyglądać się gotowaniu, pieczeniu, uczestniczyć w wyrabianiu masła. Jestem pewna, że nauczyłaby mnie robienia na drutach, szydełkowania, szycia i tego wszystkiego co umiały Jej córki. Pomimo popędliwego charakteru miała jednocześnie wielką cierpliwość jeżeli chodzi o tłumaczenie komuś czegoś. Mogłam się o tym przekonać, gdy uczyła mnie zaplatać samodzielnie warkocze, na które uparła się moja matka. Pewnego dnia, posadziła mnie przed krzesłem z wysokim oparciem, przywiązała do niego białą szmatkę podzieloną na trzy równe paski, pokazała jak je przekładać, by powstał warkocz. Musiałam tę czynność powtarzać tak długo, aż splot był równy.

   Niektórych ludzi kocha się za to, że po prostu są, moja babcia była właśnie takim człowiekiem, kochanym przeze mnie najbardziej na świecie.
*WIST- gra w karty, w której uczestniczą cztery osoby,grające przeciw sobie parami pełną talią kart; składa się z licytacji i rozgrywki.

piątek, 20 maja 2016

PODSUMOWANIE TYGODNIA

   Zgodnie z tytułem kilka słów o tym, co się ze mną działo od ubiegłego piątku do dzisiaj. W sobotę rano nie mogłam podnieść się z łóżka, bo na dłoń od kręgosłupa lędźwiowego, który boli mnie od 3 lat, zaczęłam odczuwać ból dodatkowy, rozchodzący się do obu boków. Kiedy trzy lata temu trafiłam na SOR Szpitala Bielańskiego z bólem w dole pleców i przekonaniem, że to są nerki, to lekarz opukiwał mnie nieco wyżej. Po nocy spędzonej w szpitalu, wróciłam do domu. Teraz kiedy opisywany ból się pojawił, skojarzyłam z tamtymi wydarzeniami i miałam pewność, że bolą mnie właśnie nerki. Zanim przyszedł syn, to zdążono już pozamykać apteki, więc ratowałam się piciem 3 razy dziennie po szklance zaparzonego dziurawca, co dało oczekiwany efekt. W poniedziałek mój potomek kupił mi  „Urosept” i do dzisiaj go stosuję. Całkowicie mi nie przeszło, ale jest znacznie lepiej. Jeżeli dolegliwości nie ustąpią, to w dniu imienin, zrobię sobie "prezent" i wyląduję u lekarza. To niestety jest moje zakichane „szczęście”, że w miesiącu tak ważnym jakim jest maj, zamiast kwiatów, bombonierek, perfum lub jakiś innych przyjemnych rzeczy, jestem obdarowywana mało przyjemnymi rzeczami. Przez cały ten czas leżałam praktycznie bez przerwy(nie licząc tych chwil, gdy zasiadałam by umieścić notkę). Nie mogłam dokończyć podstawek, by zgodnie z obietnicą je pokazać.
   Jakby tego było mało w środę wieczorem, gdy K.J wracał ode mnie, został napadnięty i mocno pobity. Gdy zjawił się następnego dnia rano, by wyprowadzić psy, to myślałam, że zejdę na zawał. Zamiast lewego oka, filetowa plama, nad łukiem brwiowym kilkucentymetrowa rana i strzaskane lewe kolano, bo nie mógł postawić wyprostowanej nogi. Kiedy powiedziałam, że ma natychmiast jechać do lekarza, by zbadano głowę czy nie ma krwiaka(wszak mój ojciec zmarł na skutek ran odniesionych po pobiciu) no i resztę ciała, powiedział, że mam mu dać spokój. Nie dowiedziałam się nawet, co tak naprawdę zaszło.
   Mój dobry( mimo bólu wyżej opisanego) nastrój,prysł jak bańka mydlana. Ów niespodziewanie wyśmienity humor miał związek z tym, że we wtorek, kurier przyniósł prezent, jaki sobie zafundowałam- magnetyczną opaskę uciskową. Natychmiast ją zastosowałam i już po minucie, ból w dole pleców ustał(pozostał tylko ten drugi -nerkowy). Możecie sobie wyobrazić moją radość, kiedy mogłam siedzieć, chodzić i leżeć bez uczucia, że w każdej chwili mogę poczuć wbijanie szpili w kręgosłup.
    U nas słoneczny dzień, żeby nie myśleć o sytuacji syna, której i tak nie mogę zaradzić, postanowiłam dokończyć poprawianie żółwia, bo w nowym tygodniu, będę musiała uprzątnąć warsztat krawiecki i ogarnąć mieszkanie, na wypadek gdyby niespodziewany gość zechciał wpaść na imieninową kawę. Wszystkim zdrowym i zmagającym się z dolegliwościami życzę zdrowia, humoru i pozytywnego myślenia.  

poniedziałek, 16 maja 2016

JUŻ NIGDY

1939-2016
  O śmierci Pani Marii Czubaszek przeczytałam dopiero w niedzielę późnym wieczorem na blogu Leszka(Refleksje po 60), był to grom z jasnego nieba. Kiedy tydzień wcześniej nie zobaczyłam Jej w niedzielnym „Szkle kontaktowym”, to coś w środku mówiło mi, że to zły znak. Ponieważ od kilku dni sama się źle czułam, to nie oglądałam telewizji, dlatego też wieści dotarły do mnie przez przypadek, drogą okrężną.
Nie będę udawała, że znałam Marię Czubaszek od dawna, a o twórczości mogę mówić godzinami, bo to byłoby wierutne kłamstwo. 
    Była: pisarką i satyryczką, autorką tekstów piosenek,scenarzystką,  felietonistką,dziennikarką i jurorem licznych przeglądów kabaretowych.(za Wikipedią). Ja zwróciłam na Nią baczniejszą uwagę dzięki temu, że była komentatorką w „Szkle kontaktowym”.

Bloga niecodziennego” czytałam do lutego 2014 roku, kiedy to pojawiły się ostatnie posty. Zawsze zaśmiewałam się do łez, z jej dialogów z córką sąsiadki, w których przemycała swoje poglądy na różne ważne społecznie tematy, lub wskazywała absurdy naszej codzienności. Zamierzałam nawet kupić książkę, wydaną na spółkę z Arturem Andrusem „Każdy szczyt ma swój Czubaszek” wydaną w 2011 roku. Z piosenek, do których napisała teksty kojarzę tylko „Wyszłam za mąż -zaraz wracam”, śpiewaną przez Ewę Bem. Wzruszała mnie Jej miłość do zwierząt, dopóki nie usłyszałam jak serdecznie o nich mówi, to uważałam, że to tylko mój syn lepiej dogaduje się ze zwierzętami niż z ludźmi. Teraz myślę, że i Pani Maria miała lepsze wyobrażenie o zwierzętach niż o niektórych ludziach. Ceniłam w Niej to, że o trudnych sprawach mówiła szczerze, otwarcie, bez zakłamania, które cechuje tych, co „modlą się pod figurą, a diabła mają za skórą”. Przede wszystkim jednak miała ogromny dystans do siebie i niesamowite poczucie humoru. Już nigdy nas nie rozbawi, niczego już nie napisze, nie wyda żadnego werdyktu-jakże szkoda.  
    Teraz będzie rozśmieszała tam wysoko, a tym którzy Ją lubi, cenili i szanowali, przyjdzie się zmagać z pustką, jaką po sobie zostawia.

czwartek, 12 maja 2016

MOJE HOBBY - szycie

    Swoją pasję szycia odziedziczyłam po babci i matce. Jednak nasz poziom umiejętności w tym względzie był jak zenit i nadir. Babcia podstawy szycia zdobyła w czasie nauki na pensji, nie miałam jednak okazji przekonać się jak były one duże. W czasie naszego wspólnego 12 letniego życia, zajmowała się ona już tylko cerowaniem lub drobnymi naprawami odzieży czy pościeli. Mam jednak pewność, że szycie nie było jej obce, posiadała maszynę, która przez lata była źródłem moich najskrytszych marzeń.








   Matka była krawieckim samoukiem, a zmusiło ją do tego posiadanie rodziny, w której przez większość lat pracował tylko ojciec. Mnie matka ubierała przez 40 lat i bardzo sobie to chwaliłam, siostra zbuntowała się w wieku lat 17, znalazła sobie inną krawcową. Pierwszą maszyną matki był Singer z pięknym stolikiem na metalowych nogach, między które chowało się maszynę(nie było pokrywy),nakrywało się ją serwetą,  gdy nie była w użyciu.
Kiedy prosiłam mamę, by nauczyła mnie szyć, to słyszałam słowa takie jak w innych tego rodzaju sytuacjach-ja zrobię za ciebie. W tym przypadku jednak był atut dodatkowy, pedału maszyny nie byłam w stanie wprowadzić w ruch nogami. Kiedyś pod nieobecność matki próbowałam i mi się nie udało. Położyłam się wtedy na podłodze i chciałam to zrobić rękoma, będąc przekonaną, że dowiem się jakiej siły należy użyć, by poruszyć koło zamachowe.Przy tej okazji złamałam igłę i wtedy uwierzyłam, że szycie na maszynie jest nie dla mnie. Chyba, że dostałabym maszynę po babci, bo tam uruchamiało się koło korbką z pięknym białym porcelanowym wykończeniem.
 Kiedy wreszcie przedmiot moich westchnień trafił w moje ręce, okazało się, że jest to bezwartościowy korpus, bo ktoś wymontował cały mechanizm, a jego odtwarzanie było nieopłacalne.
    W latach 1951-62 matkę ubierała pani Stasia, sąsiadka mieszkająca vis -a - vis. Być może podpatrując ją matka zdobywała swoją krawiecką wiedzę, form jednak nie umiała robić. Choć szyła wszystko, to spodni nigdy. Twierdziła, że aby uszyć dobrze układające się na sylwetce spodnie, to trzeba mieć doskonałą formę. Nie będzie przesadą, gdy powiem, że wszystkie ubrania, na których będziecie mnie widzieli spoglądając na zdjęcia, były autorstwa mojej matki. Miała ona dwie bardzo ważne w szyciu zalety, choć wykroje robiła na „czuja” bezpośrednio na materiale, to miała wyobraźnię i nigdy więcej nie popełniła raz zrobionego błędu. Po wielu latach maszynę pedałową matka zastąpiła taką z dorobionym motorkiem i pedałem elektrycznym.
Służyła jej ona do roku 1979, kiedy to siostra po urodzeniu córki kupiła własnego „Singera”, bo planowała szyć dla swojego dziecka. Sama tego zamiaru nie zrealizowała. Nasze dzieci i prawnuka obszywała niezawodna mama. Swoją przygodę z szyciem dla rodziny (w tym i dla siebie) matka zakończyła mniej więcej w momencie pojawienia się w Polsce second handów.
"W Polsce pierwsze sklepy tego typu pojawiły się już w czasach PRL-u. Wtedy to działały tzw. komisy odzieżowe. Oddawano tam za duże, lub za małe ubrania, za to pochodzące z paczek przysyłanych od rodzin z Zachodu. Rzeczy kupione w takich sklepach nie były tanie i zwykle kojarzyły się z luksusem. Rozkwit tej branży w Polsce spowodowała transformacja ustrojowa, dzięki czemu łatwiejsze stało się sprowadzanie odzieży używanej z Zachodu"(za wikipedią).
     Ja niestety nie posiadam wyobraźni przestrzennej i ciągle potrafię popełniać dawne błędy. Dlatego moje szycie jest czasochłonne, bo więcej w nim poprawek niż właściwego szycia. Zanim praktycznie zmierzyłam się z szyciem, to zadbałam o podstawy teoretyczne.Niewiele mi to dało, bo robione formy były nieprecyzyjne, a więc i szyte rzeczy pozostawiały dużo do życzenia.*
  













 Patchwork – metoda szycia, w której zszywa się małe kawałki materiału (o podobnych geometrycznie kształtach, np. patchwork z kawałków trójkątnych) w większą całość, tworząc nowy wzór. Słowem tym określa się także pracę wykonaną tą techniką. 


   Kiedy syn miał 7-8 lat chciałam uszyć poszwę patchwork , żeby nie spał pod zwykłym szarym, wojskowym kocem. Owszem zamiar zrealizowałam ale zepsułam przy tym maszynę, a naprawa jej kosztowała tyle, że za pieniądze te mogłabym kupić 3 komplety pościeli dziecięcej. Moja siostrzenica widząc jak zszywam ze sobą kwadraty powiedziała, że torebka uszyta w ten sposób byłaby ciekawa. Przez tygodnie szyłam torbę, taką dużą, by pomieściła w niej wszystko, co musi mieć ze sobą młoda mama, ponieważ wózek nie posiadał na wyposażeniu takowej. Mina mojej siostry i jej córki, gdy zobaczyły to „coś” wystarczyła mi za wszelki komentarz. Nie chcąc wyrzucić swojego „dzieła”, używałam go przez lata jako schowka dla rzeczy wypranych, czekających na prasowanie. Od tego momentu, a był to rok 2002 moje krawieckie zapędy ograniczają się do uszycia torebek, podszewek dla torebek szydełkowych, podwinięcia obciętych nogawek u spodni, czy wymiany zepsutego zamka w kurtce. Wyjątek od tej reguły stanowią pokrowce na pudełka tekturowe(mam w nich poupychane poszewki, prześcieradła i poszwy, bo jak układałam bieliznę pościelową na półkach, to przy wyjmowaniu jedną ręką danej sztuki, burzył mi się cały stosik), kosmetyczki- pojemniki podwieszane np. na poręczy fotela lub krzesła, pokrowce na krzesła.      W roku 2013 odważyłam się wyhaftować 3 wzory dla mojej przyjaciółki „Zrodzonej” i Jej dwóch córek, a potem z tak przygotowanego materiału uszyłam bluzki. To była totalna katastrofa i chociaż najstarsza z pań ubrała swoją i przysłała mi zdjęcie, to jednocześnie wyznała, że starsza córka ze swojej zrobiła poszewkę na poduszkę, a losy tej trzeciej pozostały nieznane. Na zdjęciach poniżej zobaczycie dwie bluzki(jedna przerobiona z sukienki kupionej na targowisku, druga uszyta przeze mnie). Torebka na zdjęciu, to jest jedna z 5 planowanych. Zamierzałam ich tyle uszyć, bo chciałam przeznaczyć je jako fanty na bożonarodzeniowy kiermasz organizowany przez Fundację „Możesz więcej”.

kosmetyczka-schowek zawieszana za pomocą tasiemek na oparciach foteli lub krzeseł)

bluzka uszyta własnoręcznie.










Pudełko tekturowe obszyte ceratą(były też pokryte materiałem z poprutych ubrań)

                                                                                                                        W swojej historii przygód z szyciem mam też epizod z zabawkami. Pierwsze były żółw siedzisko i torba śniadaniowa - słoń dla mojego syna. On nie chciał tego używać, więc ja nosiłam w torbie obiady ze szkoły, bo przez rok pracowałam w szkole jako „umysłowa intendenta”jak nazywała mnie siostra. Dziesięć lat temu powtórzyłam numer z żółwiem dla syna mojej siostrzenicy ale nie widziałam, żeby kiedykolwiek go używał. Nie wiem też jaki los spotkał rybkę udającą „Nemo”, którą uszyłam dla wnuczki koleżanki(na ekranach kin był wyświetlany wówczas film „Gdzie jest Nemo”).                                                                                
W ciągu ostatnich dwóch tygodni postanowiłam powrócić do szycia zabawek. Miały to być prezenty dla dzieci jednej z nowo poznanych blogowiczek, bo ona bardzo lubi robić podstawki szydełkowe (nota bene bardzo ładne). Co z tego wyszło opowiem w następnym poście.                                                                                    

 *(materiały ilustracyjne książek i maszyn zaczerpnięto z Google-grafika). Przepraszam za nierówne ustawienie tekstu, ale nie umiem sobie poradzić z wyrównaniem ostatniego akapitu.                                                                                                                    
                                                                                     



niedziela, 8 maja 2016

NIESPODZIANKA

                                                 
   W jednym z postów wspomniałam o swojej sąsiadce, która miała szczęśliwą rękę do kwiatów. Od października zeszłego roku inni lokatorzy o nią pytali, ale nie umiałam powiedzieć, co się z nią dzieje. Szczerze powiedziawszy, podejrzewałam że umarła, bo wiekiem była zbliżona do moich rodziców. Jednak dwa tygodnie temu, moja suczka Masza ujadała przez dłuższy czas, denerwując mnie tym okropnie. Wyjrzałam za drzwi i okazało się, że w mieszkaniu pani Heleny wielki ruch. Syn z synową, wynosili meble i porządkowali rzeczy. Okazało się, że sąsiadka żyje i ma się dobrze, choć brak jej apetytu. Osobiście uważam, że brak jej chęci do życia ale tego nie powiedziałam jej dzieciom, bo mogliby pomyśleć, że to fakt zabrania jej do siebie tak na nią wpłynął. Mówi się, że starych drzew się nie przesadza, ale są takie sytuacje, że nie ma innego wyjścia. Od śmierci swojego drugiego syna(mąż zmarł dużo wcześniej), kobieta mieszkała sama i zaczęła mieć poważne problemy ze zdrowiem. Jak rozmawiałam z nią w lecie zeszłego roku, to była bardzo chuda i miała problem z nogami, wspomagała się szwedką. Pewnego dnia rodzina znalazła ją nieprzytomną na podłodze i stąd decyzja o wspólnym zamieszkaniu. Kiedy okazało się, że pochowałam panią Helenę przedwcześnie, to przekazałam pozdrowienia i życzenia wielu lat życia. Oczywiście zapytałam o jej kwiaty, będąc gotową przejąć je gdyby w nowym mieszkaniu nie było dla nich miejsca. Niestety ku mojemu wielkiemu żalowi, okazało się, że rodzina zatroskana zdrowiem matki, nie miała głowy myśleć o kwiatach i wszystkie uschły. Zapytałam także o księgozbiór, który był dość bogaty, bo mąż pani Heleny był bibliotekarzem, dyrektorem biblioteki, w której miałam zaszczyt pracować 37 lat temu.
    Szczególnie interesowała mnie 13-tomowa „Wielka encyklopedia powszechna”. Identyczną mieli moi rodzice ale siostra po śmieci matki pozbyła się jej jak i całego po nich księgozbioru. W sobotę 7 maja wyrwał mnie z drzemki dzwonek do drzwi i ujadanie moich psów. Nie byłam jednak w stanie się podnieść, by sprawdzić kto się dobija. Dopiero wieczorem, gdy syn przyszedł wyprowadzić psy, okazało się, że pod drzwiami leży owa encyklopedia, kupnem której byłam zainteresowana. Bardzo się ucieszyłam, że synowa pani Heleny pamiętała o mojej propozycji. Teraz muszę czuwać, kiedy znów będą w mieszkaniu, żeby zapytać o cenę jaką chcieliby za tę pozycję. Mam nadzieję, że będzie ona w granicach moich możliwości finansowych, choć mój syn twierdzi, że pozostawienie książek pod drzwiami świadczy o tym, iż przekazali je, nie myśląc o finansowym zysku. Tak czy inaczej dzięki takiemu prezentowi, sobotę mogę uznać, za bardzo udany dzień.
    Na zegarze godzina 5-ta, za oknem zrobiło się jasno. Nie chce mi się spać, więc po skończeniu pisania, pewnie trochę poczytam, co u innych blogerów słychać. 
   Miłej niedzieli dla wszystkich, którzy przeczytają te słowa, bo Ci którzy tego nie zrobią i tak nie będą wiedzieli, że im także tego życzę.  

środa, 4 maja 2016

ZE STAREGO KALENDARZA - Pierwsza Komunia

                                                    
    Maj tradycyjnie jest miesiącem komunii. Jest to podniosłe wydarzenie, w życiu każdej rodziny, bez względu na to, czy mamy jedno dziecko, czy też więcej. Dawniej poczęstunek dla gości urządzano w domach, teraz coraz częściej zaprasza się przybyłych do lokalu. W zależności od zamożności rodziców, może to być restauracja, kawiarnia czy klub osiedlowy. W tych przypadkach o menu dbają menadżerowie lub wynajęci kucharze. Rodzice nie muszą martwić się o zastawione stoły, stają się również gośćmi, co podnosi dodatkowo rangę wydarzenia, bo nie widać po nich zmęczenia wywołanego ciągłym kursowaniem między salą biesiadną, a kuchnią.
   Zarówno moja siostra jak i ja komunię naszych dzieci urządzałyśmy w domu. Ograniczona przestrzeń, wymuszała zawężenie ilości zaproszonych osób. Przyznaję szczerze, że gdybym sama miała przygotować stół i menu, to poległabym z kretesem ku uciesze niedoszłej świekry. Na szczęście nad wszystkim czuwały matka i siostra, obie biegłe zarówno w gotowaniu jak i w nakrywaniu stołu. Na komunii K.J zabrakło mojego nieżyjącego ojca oraz chrzestnego, który bez podania przyczyny na uroczystość się nie stawił. Był natomiast ojciec dziecka ze swoją matką i siostrą bliźniaczką, która została dziewięć lat wcześniej matką chrzestną. Z mojej strony była matka, siostra z mężem i córką oraz kuzyn mojego ojca wraz z małżonką, którzy to cieszyli się wielką sympatią mojej rodzicielki i byli uważani za gości honorowych. W pewnym momencie uroczystości zwróciłam się do mojego ex partnera: „no ojciec, podziękuj w naszym imieniu gościom za przybycie i wypijmy ich zdrowie”. Na swoje nieszczęście wychylając toast, spojrzałam w kierunku jego matki i gdyby wzrok mógł zabijać niczym ten Bazyliszka, to powinnam była paść pod stół nieżywa., nie tylko dlatego, że zachłysnęłam się alkoholem. Ogólnie rzecz biorąc komunia wypadła nieźle, dziecko z prezentów było zadowolone, ja gleby nie przywitałam, a chociaż atmosfera była raczej smętna, to wielkiego wstydu nie było.
   Niestety na kolejne spotkanie z babcią i chrzestną syn czekał 20 lat, pojechał tam  na jej prośbę. Z jednej strony był serdecznie przyjęty przez babcię, a z drugiej został upokorzony przez matkę chrzestną. Właśnie wtedy, nie wiadomo czemu akurat w tym momencie, oświadczyła mu, że „jego tatuś mamusi mnie kochał i nigdy nie zamierzał się z nią żenić”. Dobrze, że towarzyszyła mu podczas tej wizyty panna J, która widząc jego reakcje na te słowa, wyciągnęła go na siłę z domu, by zaczerpnął świeżego powietrza. W przeciwnym razie mogło dojść do rękoczynów i wtedy zostałabym oskarżona o złe wychowanie syna. Ja o prawdziwym przebiegu tego spotkania dowiedziałam się przypadkiem parę tygodni później. Mając ogromny żal do obu kobiet, zerwałam kontakty, które co prawda ograniczały się do telefonów przy różnych okazjach, ale były(utrzymywałam je sądząc, że to dla dobra dziecka).Morał z tej historii można wyciągnąć taki, że wybierając dziecku chrzestnych, powinniśmy się bardzo mocno zastanowić, czy są to właściwe osoby. Wszak idea chrzestnych polega na tym, że mają być pomocni dziecku, w momencie, gdy biologicznych rodziców zabraknie. Mój syn wie, że na swoich chrzestnych nie ma co liczyć.
   Pozostając w przeświadczeniu, że dzieci przystępujące w tym roku do Pierwszej Komunii Świętej mają kumów prima sort, zamieszczam kilka uwag, które mogą okazać się pomocne w czasie tego szczególnego spotkania towarzyskiego.

    Jeśli gospodarze nie przedstawili cię innym osobom w towarzystwie, możesz przedstawić się samodzielnie mówiąc „ponieważ nie zostaliśmy sobie przedstawieni, pozwolą państwo....Jan Kowalski ”.
    Gdy chcesz przejść z nowo poznanymi osobami na „ty” pamiętaj, że to zawsze kobieta proponuje mężczyźnie, a osoba starsza młodszej. Grupowe przechodzenie na „ty” praktykowane jest tylko, gdy osoby są w podobnym wieku, a ofertę powinien złożyć zebranym organizator spotkania.
    Podawać rękę na powitanie siedząc mogą tylko kobiety, ale i one powinny wstać gdy zbliża się do nich osoba starsza lub szacowna.
    Żegnając się lub witając nigdy nie podawaj ręki przez stół. Jeśli zebrani siedzą za stołem musisz podejść do nich bokiem lub ograniczyć się do ogólnych ukłonów.
    Podczas całowania kobiety w rękę mężczyzna powinien pochylić się do dłoni, nigdy nie ciągnąć jej w górę. Pocałunek powinien być dyskretny, nie wypada cmokać ani dotykać dłoni ustami.
    Prywatnie pisemne zaproszenie, obowiązuje tylko na największe uroczystości(wesela, rocznice ślubu, komunię). Jeżeli na zaproszeniu jest R.S.V.P, oznacza to, że oczekuje się potwierdzenia przybycia.
    W czasie rozmowy towarzyskiej najlepiej jest unikać tematów drażliwych(religia, polityka) oraz intymnych. Lepiej nie dyskutować także o gustach i upodobaniach.Poruszając temat, który cię emocjonuje, zachowuj spokój i kulturę wypowiedzi. Nie daj się ponieść nerwom, nawet gdy ktoś atakuje cię w niewybredny sposób.
    Dobrej atmosferze przy stole podczas towarzyskiego spotkania sprzyja rozdzielenie par małżeńskich. Nie wypada rozdzielać świeżo zakochanych i narzeczonych. Dobrze jest usadzać gości na przemian. Gospodarze zazwyczaj przeznaczają dla siebie miejsca na przeciwległych końcach stołu(pani bliżej kuchni, pan z wolnym dostępem do barku).
    Osoba zaproszona powinna poinformować gospodarzy, o tym że nie będzie mogła przyjść. Gospodarze wiedzą wtedy, że nie muszą czekać na spóźnialskich. Ma to znaczenie, gdy zaproszenie dotyczy obiadu lub kolacji z gorącymi daniami.
    Jeśli nie wiadomo, czy będzie czas na rozsadzanie gości podczas przyjęcia, to lepiej przygotować zawczasu wizytówki z imionami i nazwiskami gości. Położone obok nakryć wskażą wszystkim miejsca. Aby zapobiec towarzyskim konfliktom, gdy tylko to możliwe, sadzaj gości przy stole zgodnie z utartymi obyczajami, pamiętając że są miejsca bardziej i mniej honorowe. Najważniejsze jest to,które zostaje przeznaczone dla gościa, któremu należą się specjalne względy(jubilat, solenizant, ktoś specjalnie zaproszony, osoba najstarsza wiekiem lub urzędem). Prestiż miejsca maleje, w miarę oddalania się od tego, na którym siedzi najbardziej znaczący gość.
    Resztki jedzenia potrafią odebrać apetyt dlatego nakładaj małe porcje tak abyś mógł wszystko zjeść.
    Nie wypada palić przy stole przy którym trwa posiłek. Nawet jeżeli w domu sobie na to pozwalamy, to nie powinniśmy tego robić między daniami, tylko poczekać na zakończenie jedzenia.
    Przy stole dziecko jest takim samym gościem jak inni. Dlatego zwróć uwagę czy nie psuje apetytu pozostałym, bawiąc się jedzeniem,rozrzucając je wokół talerza albo mówiąc z pełną buzią. Nie powinno też zostawiać resztek dlatego zadbaj, żeby nie nakładało sobie zbyt dużych porcji.
    Gestykulowanie lub wymachiwanie rękami, bawienie się kieliszkiem czy stołową dekoracją nie należą do dobrych obyczajów. Można przy tym coś zniszczyć, komuś zrobić krzywdę albo wytrącić coś z ręki. W przerwach w jedzeniu najlepiej trzymać ręce oparte nadgarstkami o blat.
    Gdy przy stole zajmujesz miejsce, które utrudnia ci dostęp do potraw, poproś sąsiadów o pomoc. Nie wypada bowiem wstawać i sięgać do oddalonych półmisków, ani też obchodzić stołu w celu dotarcia do dalej ustawionych dań.
    Jeśli potrawy są dla ciebie zbyt gorące, nie dmuchaj na nie ani ich nie mieszaj, tylko odczekaj chwilę aż przestygną. Nie trzeba informować o tym, że jakiejś potrawy się nie lubi. Jeśli czegoś nie jadasz, grzecznie odmów ale bez komentarza. Tylko w domu możesz powiedzieć, że jakaś potrawa niezbyt ci smakuje. Nawet najtwardsze mięso,najbardziej gorąca zupa, to nie powód do dzwonienia sztućcami o talerz,mlaskania lub siorbania. Gdy nie można inaczej lepiej zrezygnować z potrawy niż jeść ją tak hałaśliwie.
    Czas na toasty przychodzi w przerwie między daniami. Wystąpienia nie powinny być jednak zbyt długimi ani przesadnie dowcipnymi oracjami. Najlepsza jest zwięzła wypowiedź na temat intencji jaką proponujesz. Kieliszek wina lub szampana(nigdy wódki) bierze się do ręki dopiero po wygłoszeniu toastu. Pierwszy toast zawsze należy do gospodarza spotkania(na weselu jest to ojciec panny młodej).Drugi toast wygłasza gość honorowy(na weselu pan młody lub jego ojciec). Gdy ktoś wznosi toast przerwij jedzenie oraz konwersację(nie wypada wtedy rozmawiać nawet cicho).
    Położoną przy nakryciu dużą serwetkę z tkaniny, rozłóż sobie na kolanach. Jej zadaniem jest ochrona ubrania przed okruszkami. Po skończeniu jedzenia złóż ją i odłóż na stół koło talerza.
                                          ***
    Najbliższym osobom można dawać rzeczy cenne, przedmioty osobiste, a nawet pieniądze. Znajomym nigdy nie dajemy pieniędzy, prezenty dla nich nie mogą być zbyt intymne (np. bielizna), drogie ani wymagające ekspozycji we wnętrzu(np. dzieła sztuki).
    Rodzaj upominku warto dobrać do upodobań lub zainteresowań obdarowywanego. Jeśli ich nie znasz i nie możesz o to kogoś zapytać, to przygotuj upominek uniwersalny i niezbyt kosztowny(np. książka, płyty).
    Osoba obdarowana prezentem powinna obejrzeć go przy gościach i podziękować. Jeśli w krótkim czasie zjawia się więcej gości z prezentami, można wstępnie im dziękować,a przyjemność oglądania odłożyć na późniejszy, spokojniejszy moment spotkania. Nie zawsze jest konieczne zrywanie cen z darowanych przedmiotów Jeżeli wiązałoby się to z uszkodzeniem podarunku lub zostawieniem brzydkich śladów, to lepiej ukryć cenę pod barwną naklejką.
    Podarowanych przez gości kwiatów nie należy stawiać w miejscu niewidocznym i w byle jakim naczyniu. Najlepiej mieć przygotowanych kilka wazonów, żeby nie łączyć bukietów często kosztownych.
       Z pewnością wśród czytających będą osoby, którym powyższe rady są doskonale znane i należy im pogratulować doskonałej znajomości savoire – vivre. Może jednak znajdą się i tacy, którym przestrzeganie form towarzyskich sprawia pewien kłopot i zechcą sobie co nieco przypomnieć. Dla poszerzenia wiedzy polecam książkę Ireny Gumowskiej „Dookoła stołu”, w której być może znajdziecie odpowiedzi na dręczące was pytania.
       Przystępującym do Pierwszej Komunii życzę, by był to słoneczny, radosny dzień, spędzony w serdecznej atmosferze. Rodzicom radzę, by nie działali zgodnie z przysłowiem „Zastaw się, a postaw się”, a wszystkim uczestnikom- wspaniałej zabawy.