Gdyby żył, miałby 85 lat i
wczoraj świętowałby swoje imieniny. Mój ojciec Janusz, nie
lubił wokół siebie rozgłosu, dlatego hucznie obchodziło
się imieniny matki, a nie innych członków rodziny. Parę
razy matka urządziła przyjęcie, którego głównym
„bohaterem” był ojciec, ale były one podyktowane względami
zawodowymi - awanse na poszczególne stopnie oficerskie, a nie
osobistymi.
Urodził się w Ząbkach pod Warszawą jako pierwsze dziecko Aleksandra i Bronisławy. Nie poznałam swoich dziadków, jak wyglądali mogłam przekonać się oglądając jedynie ich zdjęcie ślubne. Patrząc na swoją babkę widziałam w niej skromną, zalęknioną kobietę. Nie wiem czy miała jakiś zawód i czy pracowała. Przyglądając się Jej, miałam pewność, że charakter ojciec odziedziczył po niej. Zmarła wydając na świat młodszego syna Zbigniewa, w roku 1934. Dziadek Aleksander był księgowym, zmarł w roku 1953, moją siostrę zobaczył kilka razy, bo urodziła się na rok przed Jego śmiercią. Ojciec nigdy ze mną nie rozmawiał o swojej rodzinie, ani ze strony matki, ani ze strony ojca. Ciotkę Krystynę jedyną krewną ze strony matki poznałam podczas wakacji w roku 1973, a jedyną ciotkę po mieczu mniej więcej w tym samym czasie. Dziadek Aleksander, robił na mnie złe wrażenie. Wydawało mi się, że był człowiekiem surowym, wręcz bezwzględnym(może sprawiły takie odczucie, te wąskie, zaciśnięte usta). Nie wiem dlaczego rosło we mnie przekonanie, że więcej wymagał od najbliższych niż od siebie samego. Na pewno był człowiekiem wierzącym, bo obaj synowie służyli do mszy. Mam jednak wątpliwości czy był dobrym i troskliwym rodzicem. Jak twierdziła moja matka bardzo dobrze dogadywała się z teściem. To by potwierdzało przypuszczenie, że oboje mieli despotyczne zapędy, lubili dominować nad spokojniejszymi i lubili manipulować ludźmi, by osiągnąć cel.
Nie wiem kiedy dziadek Aleksander
ożenił się po raz drugi i co sprawiło, że przenieśli się do
Warszawy. Mogę się jedynie domyślać, że powodem była praca. Mój
ojciec nie miał dobrych relacji z macochą. Moja matka bardzo
naciskała na kontakty ze świekrą, choć ojciec za każdym razem,
gdy szedł do Niej, wyglądał jak człowiek skazany na ścięcie.
Dla mnie „babka” była niską, otyłą, gderliwą i wiecznie
niezadowoloną kobietą. Wrocławskie mieszkanie, to była jasna
kuchnia, w której zawsze nas przyjmowała i ciemne, zagracone
pokoje z zaciągniętymi w oknach kotarami. W czasie tych wizyt,
ojciec uciekał do sąsiadów mieszkających piętro wyżej.
Rodzina M., to było małżeństwo z synem i córką. Ojciec w
ich obecności przestawał być spięty, potrafił wesoło rozmawiać
i dowcipkować. Nie potrzeba było psychologa, by zorientować się,
że czuje się tam lepiej niż w ojcowskim domu . Nie pamiętam, żeby
macocha odwiedziła nas w naszym mieszkaniu na ul. Świerczewskiego.
Gdy w roku 1963 przenieśliśmy się do mieszkania służbowego, to
wszyscy z wielką ulgą przyjęli fakt, że kontakty z macochą ojca
ustały.
Ojciec zawsze tęsknił za Warszawą
i przez wiele lat starał się o przeniesienie do stolicy. O swoim
dzieciństwie nie mówił nic, może cieniem na nim kładła
się śmierć brata Zbyszka, za którego czuł się
odpowiedzialny. Dziesięcioletni Zbyszek w czasie łapanki schował
się w kościele, w którym był ministrantem. Niemcy
rozstrzelali zgromadzonych tam ludzi, a potem podpalili. Ocalały
ksiądz, który przez zakrystię wydostał się na zewnątrz,
powiadomił dziadka o śmierci młodszego syna. Zastrzelony Zbyszek
nakrył księdza własnym ciałem. Mój ojciec w tym czasie
ukrył się w krzakach na skwerze i przeleżał tam do zmroku. Nie
wiem, czy dziadek winił ojca, za śmierć młodszego dziecka. O
całej historii dowiedziałam się od mojej matki, gdy byłam już
dorosłą kobietą(a ona z książki Lesława Bartelskiego „Mokotów
44”). Poznawszy dramat ojca zaczęłam lepiej rozumieć jego
postawę życiową i dokonywane wybory. O wczesnej młodości mówił
tylko jedno zdanie:” chodziłem do najlepszego Liceum im. S.
Batorego”. Wymawiał je zawsze z dumą i wielkim rozrzewnieniem.
Doskonale znał matematykę, której „nauczał” moją
siostrę, mnie i wszystkich moich kuzynów. Nie był
człowiekiem wielkiego umysłu, błyskotliwym z nieprzeciętnym
polotem, trudno byłoby go nazwać wybitnym mówcą. Nie
nadawał się na adwokata czy prokuratora, występującego na sali
sądowej. Był uczciwym wyrobnikiem, powierzone zadania wykonywał
dokładnie, bez nadmiernego ociągania ale i bez niepotrzebnego
pośpiechu, który mógłby negatywnie wpłynąć na
rezultat. Prawo jednak znał doskonale i chętnie udzielał porad w tym zakresie, nie biorąc za to pieniędzy. Nie chciał także założyć własnej kancelarii, tak jak zrobiło to kilku jego wojskowych kolegów.
Nie znam okoliczności przeprowadzki
ojca z Warszawy do Wrocławia i nie wiem dlaczego znalazła się w
nim moja matka. Nigdy w rodzinnych opowieściach kwestie te nie
wypłynęły. Poznali się, gdy on studiował w dzień prawo , a po
zajęciach zarabiał jako księgowy, by mieć z czego się utrzymać.
Odnajmował od przyjaciół oszkloną werandę na której
sypiał. Dlaczego nie mieszkał z własnym ojcem i macochą,
pozostanie rodzinną tajemnicą. Kiedy matka była zła na ojca
(najczęściej po awanturze, którą sama wcześniej
rozpoczęła), powiadała że wyszła za niego,bo żal jej było tego
chudziny, który granatowy, drelichowy kitel nosił zamiast
płaszcza. Twierdziła też, że prawnikiem został dzięki niej, bo
się z nim uczyła, wspierała go. W takich momentach byłam wściekła na nią. Sama wiem jak ciężko było dostać się na
studia, utrzymać na nich i je ukończyć, bo to przeżyłam. Dlatego
wiem, że ojciec studiował, gdyż rozumiał, że jest to szansa na
lepsze życie. Nikt nie zmusiłby Go do studiowania gdyby sam tego
nie chciał. On jednak chciał, bo Ją kochał., bo był spragniony
rodziny i własnego najskromniejszego mieszkanka. Jako osoba od
najmłodszych lat skazana przez otoczenie i najbliższych na
staropanieństwo z racji kalectwa, sferę uczuć gloryfikowałam w
pewnym okresie ponad miarę, dlatego też wypowiedzi matki na temat
Jej pobudek wyjścia za mąż, tak bardzo mnie irytowały. Czy moja
matka kochała ojca, pewnie tak chociaż nie lubiła się przyznawać
do błędów i nie manifestowała uczuć. Świadomie
umniejszała znaczenie uczuć i seksu w relacjach międzyludzkich,
jakby bała się, że otwarte wyrażenie własnego zdania w tej
kwestii będzie oznaką słabości, a pozytywne- wyuzdaniem. Ojciec w
tym względzie też był powściągliwy. Mogłybyśmy z siostrą
nazwać się „dziećmi zimnego chowu”, bo mówiąc szczerze
zarówno przy poście o matce jak i tym, zastanawiałam się,
ile razy usłyszałam od nich słowa „kocham cię”.Pamięć jest
zawodna dlatego, gdybym napisała, że nigdy, to pewnie byłabym
bardzo niesprawiedliwa wobec własnych rodziców. Matka
poświęciła się leczeniu mnie i uzyskaniu przeze mnie największej
możliwej w tej sytuacji sprawności- to była Jej miara miłości do
mnie. Siostra już od najmłodszych lat w kontrze do matki, nigdy nie
czuła się przez Nią kochana. Podobno kiedy była ukarana staniem w
kącie za złe zachowanie, to potrafiła w nim tkwić do powrotu ojca
z pracy, by „naocznie” zobaczył jaką wyrodną matką jest jego
żona . Dlatego też siostra była nazywana „córeczką
tatusia”, nie tylko ze względu na fizyczne do Niego podobieństwo
ale przede wszystkim ze względu na bardzo mocne więzi uczuciowe ich
łączące. Natura tak podziałała, że ja jestem odmłodzonym
wizerunkiem matki, ale charakterologicznie podobna do ojca, a
siostra wręcz odwrotnie. Kiedy już po śmierci rodziców
powiedziałam siostrze, że charakter ma po matce, to oburzyła się
tak bardzo, że o mało nie doszło do awantury. Ojciec swoją miłość
do matki i nas, wyraził wstąpieniem do wojska, które dawało
szansę na służbowe mieszkanie i stałe zarobki, jak powszechnie
wiadomo były one w resortach mundurowych najwyższe. Konkurować
mogłoby tylko górnictwo, ponieważ praca pod ziemią była
jeszcze bardziej ryzykowna dla życia niż w milicji czy wojsku.
Jakby z perspektywy lat nie patrzeć na małżeństwo moich rodziców, to bezspornym pozostaje fakt, że przeżyli ze sobą 38 lat i gdyby nie nagła śmierć ojca, to kto wie czy nie obchodziliby 50-lecia pożycia.
Kiedy w roku 1971 spełniło się wielkie marzenie ojca i został służbowo przeniesiony do Warszawy, przez 3 lata życie naszej rodziny toczyło się dwutorowo. Ja kończyłam pierwszą klasę liceum(groziło mi wyrzucenie z powodu oceny niedostatecznej z biologii), a siostra robiła maturę i po niej próbowała dostać się na prawo. My z matka mieszkałyśmy we Wrocławiu, ojciec kwaterował w warszawskim hotelu oficerskim. W wakacje roku 1973, odwiedziłam go i była to dla mnie wielka przygoda i przeżycie. Pokoje znajdowały się nad lokalem rozrywkowym, gdzie codziennie odbywały się dancingi, więc co noc mogłam nasłuchać się najmodniejszych przebojów i oczami wyobraźni widzieć tańczących. W swoim życiu tańczyłam tylko raz, miało to miejsce na weselu córki wspomnianej wcześniej rodziny M. Wychodziła za mąż za sportowca podnoszącego ciężary. Był mężczyzną słusznej postury, bardzo przystojnym, w którym ja 16 latka zakochałam się i od tej pory, mój ideał mężczyzny był bardzo do niego podobny. To właśnie pan młody zatańczył ze mną, a jego słowa”odpręż się, trzymam Cię mocno i nie pozwolę Ci upaść”, brzmiały jak najczulsze wyznanie. Niestety żaden inny mężczyzna, którego było mi dane poznać później w swoim życiu, podobnych już nie wypowiedział. Moja wizyta w Warszawie była bardzo bogata w ważne wydarzenia. Nie zwiedzałam z ojcem miasta, bo widocznie uznał, że gdy zamieszkamy tu na stałe, będę miała niejedną okazję. Najpierw zabrał mnie do miejsca swego urodzenia i przedstawił mnie swoim sąsiadom z czasów dzieciństwa. Byli to prości ludzie, ugościli nas kaszanką zagryzaną ogórkiem kiszonym jako zakąską do pół litra czystej wódki(ja dostałam herbatę). Wtedy widziałam ojca szczęśliwego w sposób podobny do tego jaki towarzyszył mu w domu rodziny M. Innego dnia poznałam ciocię Krystynę, jej męża i dwoje dzieci. Mieszkali przy placu Unii Lubelskiej i ich mieszkanie w porównaniu z naszym wrocławskim przedstawiało się nad wyraz okazale. Ugoszczono nas na białym obrusie z elegancką porcelaną, na której spoczywały najlepsze wędliny i chleb tak puszysty i biały jak obłok na niebie. Pomimo serdecznego przyjęcia, atmosfera była drętwa, ugrzeczniona. Oczywiście w tamten czas przypisywałam to skrępowanie temu, że kuzynostwo nie widziało się wiele lat. To od tej cioci pożyczyłam książkę „Haft modny”, której nigdy nie miałam sposobności zwrócić. Podskórnie wyczuwałam, że do rewizyty nie dojdzie, bo mój ojciec ma świadomość „przepaści” w stylu życia i nie odważy się zaprosić tych ludzi do naszego nowego warszawskiego mieszkania. Jedyną krewną ze strony dziadka Aleksandra była ciocia Helena, którą też wtedy poznałam. Mieszkała na ul. Żelaznej w dwupokojowym mieszkaniu z młodszym synem Stanisławem, jego żoną Elżbietą i ich dwoma małymi synami. Z tą rodziną utrzymywaliśmy kontakty do chwili śmierci matki, która była pod wielkim wrażeniem intelektu Stanisława, filozofa z wykształcenia, a pracującego w telewizji z racji znajomości kilku języków obcych.
Ojciec mając rodzinę ze strony
swoich rodziców w „wydaniu” szczątkowym, bardzo lgnął
do rodziny matki. Był szanowany przez moją babcię Helenę, która
poskramiała swoją córkę w awanturniczych zapędach, gdy
ojciec nie wykazywał zainteresowania pracami polowymi. Babcia
intuicyjnie wyczuwała, że jej zięć, wcześnie osierocony,
potrzebuje ciepła, akceptacji i serdecznego traktowania. Relacje z
rodziną matki uległy pogorszeniu, gdy mój ojciec odmówił
załatwienia swojemu chrześniakowi zwolnienia od służby wojskowej. Nigdy nie szukał protekcji ani dla swoich dzieci ani dla
rodziny. Taką miał zasadę, tak bardzo nierozumianą przez innych.
W odróżnieniu od matki ,
nie należał do osób towarzyskich. W początkowym okresie
małżeństwa popadł w niewłaściwe towarzystwo
alkoholowo-pokerowe, ale pod groźbą utraty rodziny, skończył z
tym i przez resztę życia był abstynentem. We Wrocławiu miał
jednego przyjaciela, był nim Henryk Jaśkowiak, kolega z pracy. Ja
uwielbiałam jego żonę, nazywaną ciocią Lodzią. Pochodziła z
kresów i miała bardzo wesołe usposobienie. Podobnie w
Warszawie ojciec ogromnym zaufaniem obdarzył kolegę z pracy,
Stefana, jednak ich znajomość na gruncie prywatnym nie była
utrzymywana, dlatego też nie poznałam jego żony, syna ani córki.
Tato był skrytym człowiekiem,
nigdy nie mówił o swoich problemach, kłopotach i obawach.
Nie był złotą rączką, nie radził sobie z „męskimi”
pracami domowymi. Niemniej jednak odkurzał, zmywał naczynia i
gotował gdy matka była nieobecna. Nigdy nie miał wygórowanych
potrzeb względem siebie. W ramach tzw. „mundurówki”
zakupywał sobie bieliznę osobistą, koszule i buty. Cywilne ubrania
nabywał tak rzadko, że aby w ogóle je miał kupowano mu
kurtki, płaszcze w ramach prezentów imieninowych lub
gwiazdkowych. Swetry robiła matka, a lepszy garnitur kupił dopiero
na ślub córki. Zawsze jednak dbał o to, by żona i dzieci
miały to, co niezbędne. Co prawda zawsze była to odzież
najtańsza, bo na droższą nie było nas stać, ale nigdy nie byłam
głodna, zawsze miałam potrzebne ubranie, podręczniki i zeszyty.
Nie jadał śniadań w bufecie, kanapki robił sobie w domu, a kawę i herbatę parzył grzałką w pokoju. Jedynym odstępstwem od tej zasady były dni, gdy odwiedzałam go niespodziewanie, schodziliśmy do bufetu,kupował mi herbatę i pączka. Sama dostawałam od rodziców 100 zł(czerwony Waryński) kieszonkowego ale nie przyszło mi wówczas do głowy, że pracujący ojciec też ma wydzielane przez żonę pieniądze na papierosy, bo niestety tej jednej słabości, nie potrafił sobie odmówić. Całą pensję zawsze oddawał matce na życie,na prezenty dla najbliższych brał z mundurówki,(oczywiście miało to miejsce dopiero wtedy, gdy było możliwe wzięcie gotówki zamiast sortów mundurowych).
Do końca życia wykorzystywał możliwość zapewnienia wczasów rodzinie w ośrodkach wojskowych. Raz były to góry, innym morze. Nie pływał, wchodził do wody po kolana, zazwyczaj aby mnie asystować, gdy chciałam się popluskać.Matka śmiała się z niego, że "umie pływać po warszawsku, dupa po piasku". Sporty zimowe też były mu obce, ale starszej córce kupił figurówki, a mnie łyżwy dwupłozowe.
Nie jadał śniadań w bufecie, kanapki robił sobie w domu, a kawę i herbatę parzył grzałką w pokoju. Jedynym odstępstwem od tej zasady były dni, gdy odwiedzałam go niespodziewanie, schodziliśmy do bufetu,kupował mi herbatę i pączka. Sama dostawałam od rodziców 100 zł(czerwony Waryński) kieszonkowego ale nie przyszło mi wówczas do głowy, że pracujący ojciec też ma wydzielane przez żonę pieniądze na papierosy, bo niestety tej jednej słabości, nie potrafił sobie odmówić. Całą pensję zawsze oddawał matce na życie,na prezenty dla najbliższych brał z mundurówki,(oczywiście miało to miejsce dopiero wtedy, gdy było możliwe wzięcie gotówki zamiast sortów mundurowych).
Do końca życia wykorzystywał możliwość zapewnienia wczasów rodzinie w ośrodkach wojskowych. Raz były to góry, innym morze. Nie pływał, wchodził do wody po kolana, zazwyczaj aby mnie asystować, gdy chciałam się popluskać.Matka śmiała się z niego, że "umie pływać po warszawsku, dupa po piasku". Sporty zimowe też były mu obce, ale starszej córce kupił figurówki, a mnie łyżwy dwupłozowe.
Zawsze był gotów dla dobra dzieci i wnucząt oddać przysłowiową ostatnią koszulę. Ponieważ nie chciał żebym prowadziła sama samochód, bo „nie uczyni z auta jeżdżącej trumny dla swojego dziecka”, to zawsze był na moje zawołanie, gdy nie mogłam dotrzeć po pracy do domu. Był moim osobistym kierowcą, zawsze prowadził uważnie, bezpiecznie. Przez to Jego przeświadczenie o prowadzeniu samochodu, pomimo zrobionego prawa jazdy, nigdy nie prowadziłam auta, a szkoda bo teraz byłaby to ceniona umiejętność.
Miał swoje wady ale dla każdego kto
go znał, było to coś innego. Dla matki był mało ambitnym,
nieprzedsiębiorczym człowiekiem, minimalistą w każdym calu. Dla
otoczenia człowiekiem uprzejmym ale nie spontanicznym. Nie posiadał
szczególnych uzdolnień ani nie interesował się czymś tak
bardzo, żeby można było mówić iż ma hobby.Często towarzyszył matce przy rozwiązywaniu krzyżówek i chociaż czytał mało, to jednak sporo wiedział.
Odkąd pamiętam cierpiał na nagniotki, które powodowały(mimo iż systematycznie je wycinał), że chód miał taki jakby kulał. Dlatego też koledzy z pracy nazywali go „chora nóżka”. W wojsku o ile się nie mylę przepracował 23 lata i z powodu choroby krążenia przeszedł w stan spoczynku. Zginął w sierpniu 1989 roku, kiedy to pospieszył z pomocą wędkarzowi, atakowanemu przez dwóch pijanych młodych ludzi, którzy na tacie wyładowali swoją złość, gdy zaczepiany przez nich człowiek zdążył uciec.
Odkąd pamiętam cierpiał na nagniotki, które powodowały(mimo iż systematycznie je wycinał), że chód miał taki jakby kulał. Dlatego też koledzy z pracy nazywali go „chora nóżka”. W wojsku o ile się nie mylę przepracował 23 lata i z powodu choroby krążenia przeszedł w stan spoczynku. Zginął w sierpniu 1989 roku, kiedy to pospieszył z pomocą wędkarzowi, atakowanemu przez dwóch pijanych młodych ludzi, którzy na tacie wyładowali swoją złość, gdy zaczepiany przez nich człowiek zdążył uciec.
na spacerze z naszym pierwszym psem Bejem |