Po
przeczytaniu postu Iwony Kmity o opuszczaniu gniazda
przez dzieci, oraz tego, co napisała w nim Magda, autorka bloga
http://www.motywacjaiorganizacja.pl/
, przypomniała mi się pewna historia z młodości, którą
chciałabym się podzielić.
Jest
rok 1974, studiuję na Uniwersytecie Warszawskim. Nie uczęszczam na
zajęcia z WF-u, bo jak inne osoby niepełnosprawne otrzymuję skierowanie do Poradni na ul. Waryńskiego. Tam wieczorami(o ile
dobrze pamiętam dwa razy w tygodniu) odbywały się zajęcia
relaksacyjne, zbiorowe i indywidualne. Były prowadzone przez panią
psycholog, młodą brunetkę o imieniu Katarzyna.
Zajęcia
zbiorowe polegały na tym, że kładliśmy się na materacach,
znanych z każdej sali gimnastycznej, a instruktorka siadała
pośrodku koła z nich utworzonego. Naszym zadaniem było
rozluźnienie się dzięki czemuś, co mnie kojarzyło się z „mini
hipnozą”.
Do chwili pisania postu nie wiedziałam, że ten relaks tak właśnie się nazywa. |
Pani dźwięcznym, spokojnym głosem mówiła:”
Zamknij oczy,wyobraź sobie, że leżysz w ciepłej kąpieli. Twoja
prawa noga staje się ciężka, twoja lewa ręka staje się ciężka”.
Kiedy dochodziło do tego, że całe ciało miało być już tak
ciężkie, że tylko patrzeć jak idziemy pod wodę, to następował
koniec : „zapadasz w sen”. Nie przeczę, że bywali tacy, którym
ta sztuka się udawała, bo słychać było głębokie oddechy, a
nawet chrapanie. Przez kilka takich spotkań leżałam cierpliwie,
czekając końca, bo szanowałam Kasię i wiedziałam, że na tym
polega jej praca. Jednak któregoś razu, pewnie po szczególnie
ciężkim dniu na uczelni, nie wytrzymałam i siadając, wypaliłam
„długo jeszcze tych bzdur?”. Terapeutka przybrała postać
Bazyliszka, aż dziwne że jej wzrok mnie nie zabił. Zostałam
poproszona na rozmowę, z której jasno wynikało, że rozwalam
zajęcia.
Wtedy przyznałam się, że mnie jest trudno się wyłączyć, bo mój mózg odbiera zupełnie inne bodźce i myśli są daleko od sali, materaca i jej gadki. Byłam pewna, że nie uzyskam na koniec semestru zaliczenia. Przy kolejnej wizycie w Przychodni, zostałam zwolniona z zajęć, bo jak stwierdzono, „nikt do niczego nie będzie mnie zmuszał”, a w indeksie uzyskałam podpis pod warunkiem, że sama zadbam o swój relaks.
Od tego momentu mogłam robić to, co zaprzątało moją głowę w czasie opisanych zajęć. Po dniu spędzonym na wykładach, ćwiczeniach lub w bibliotece jechałam do domu, by jak najszybciej zdjąć buty ortopedyczne. Trzewiki sięgały do kolana, były sznurowane i miały usztywniać nogi nie tylko za pomocą wkładki ortopedycznej. Noszenie skórzanych butów przez 12 godzin skutkowało ich zapoceniem, odparzeniem, a w moim przypadku również odciskami i odgniataniem paznokci u paluchów.
Wtedy nie było maszynek do depilacji o wdzięcznej nazwie „Venus”. Zastępowała ją zwykła żyletka i nożyczki do wycinania skórek, którymi podcinałam paznokcie trzymające się palca tylko z jednego boku. Uwolnione z buciorów nogi miałam ochotę ułożyć tak wysoko jakbym wieszała je na żyrandolu. Zazwyczaj taki odpoczynek trwał około godziny. Gdy już mogłam stanąć bosą stopą na posadzce, wlokłam się do kuchni, by zjeść gorący posiłek ugotowany przez matkę. W ciągu 4 lat studiów tylko kilka razy moja przyjaciółka zabrała mnie na obiad do studenckiej stołówki, gdy współlokatorka nie mogła wykorzystać numerka, a nie chciała żeby obiad przepadł.
Czasami szłyśmy razem do baru mlecznego, sama nigdy się na to nie odważyłam, bo nie umiałabym przenieść talerza od kontuaru do stolika, a wstydziłam się prosić o pomoc. Przeważały jednak takie dni, gdzie zjadałam wzięte z domu kanapki i popijałam oranżadą. Napojem odświętnym była szklanka herbaty z cytryną wypita w restauracji Domu Turysty „Harenda”. W kolejnych latach pracowałam nad organizacją czasu i udawało mi się wpadać do domu, w czasie obiadu by zjeść gorący, a nie odgrzewany.
Wtedy przyznałam się, że mnie jest trudno się wyłączyć, bo mój mózg odbiera zupełnie inne bodźce i myśli są daleko od sali, materaca i jej gadki. Byłam pewna, że nie uzyskam na koniec semestru zaliczenia. Przy kolejnej wizycie w Przychodni, zostałam zwolniona z zajęć, bo jak stwierdzono, „nikt do niczego nie będzie mnie zmuszał”, a w indeksie uzyskałam podpis pod warunkiem, że sama zadbam o swój relaks.
Od tego momentu mogłam robić to, co zaprzątało moją głowę w czasie opisanych zajęć. Po dniu spędzonym na wykładach, ćwiczeniach lub w bibliotece jechałam do domu, by jak najszybciej zdjąć buty ortopedyczne. Trzewiki sięgały do kolana, były sznurowane i miały usztywniać nogi nie tylko za pomocą wkładki ortopedycznej. Noszenie skórzanych butów przez 12 godzin skutkowało ich zapoceniem, odparzeniem, a w moim przypadku również odciskami i odgniataniem paznokci u paluchów.
Wtedy nie było maszynek do depilacji o wdzięcznej nazwie „Venus”. Zastępowała ją zwykła żyletka i nożyczki do wycinania skórek, którymi podcinałam paznokcie trzymające się palca tylko z jednego boku. Uwolnione z buciorów nogi miałam ochotę ułożyć tak wysoko jakbym wieszała je na żyrandolu. Zazwyczaj taki odpoczynek trwał około godziny. Gdy już mogłam stanąć bosą stopą na posadzce, wlokłam się do kuchni, by zjeść gorący posiłek ugotowany przez matkę. W ciągu 4 lat studiów tylko kilka razy moja przyjaciółka zabrała mnie na obiad do studenckiej stołówki, gdy współlokatorka nie mogła wykorzystać numerka, a nie chciała żeby obiad przepadł.
Czasami szłyśmy razem do baru mlecznego, sama nigdy się na to nie odważyłam, bo nie umiałabym przenieść talerza od kontuaru do stolika, a wstydziłam się prosić o pomoc. Przeważały jednak takie dni, gdzie zjadałam wzięte z domu kanapki i popijałam oranżadą. Napojem odświętnym była szklanka herbaty z cytryną wypita w restauracji Domu Turysty „Harenda”. W kolejnych latach pracowałam nad organizacją czasu i udawało mi się wpadać do domu, w czasie obiadu by zjeść gorący, a nie odgrzewany.
Po
pierwszym roku studiów nie było już Kasi i jej zajęć,
zastąpione zostały 3-tygodniowymi turnusami rehabilitacyjnymi w
Jastrzębiej Górze.Wspominam je jak najlepiej, bo poznałam na nich
wielu studentów z innych miast.
Od
tamtej pory moje usposobienie przeszło głęboką przemianę. Teraz
najlepiej mną manipuluje mój syn, twierdzący że matce można
wcisnąć każdą ciemnotę. Chyba jest to prawda, bo robili tak
pseudo fachowcy i różnego rodzaju domokrążcy zachwalający towar czy usługę, w celu wyłudzenia zawyżonej ceny lub zaliczki na poczet zamówienia. Dawałam nabierać się
wielokrotnie i powiedzenie „głupich nie sieją, sami się rodzą”,
sprawdza się w moim przypadku wyśmienicie.
Kilka lat przed urodzeniem syna dostałam od sąsiadki broszurkę, w której opisano losy pewnej kobiety. Nie chodziła, nie mówiła, ledwie ruszała jedną ręką. Opracowała system znaków, którymi posługiwała się w komunikacji z ludźmi. Dzięki temu przy współpracy z asystentką, napisała książkę o swojej walce z niepełnosprawnością. Pokonała ją za pomocą relaksu autogennego. Nauczyła się obsługiwać maszynę do pisania. Zjeździła cały kraj z prelekcjami. Nie ukrywam, że opowieść zrobiła na mnie wrażenie.
Z perspektywy 40 lat nie pamiętam jego założeń, ale wtedy, gdy lektura była świeża stosowałam „metodę autosugestii” w chwilach wielkiego stresu i napięcia. I o dziwo ale czułam się zawsze lepiej. Przychodziła mi wówczas na myśl psycholog Kasia, tak jak dziś.
Nie
uważam, że wszystko zależy od nas i nie ma ograniczeń. One są i
zawsze będą, bo nie żyjemy na bezludnej wyspie. Prawdą jest
jednak to, że jeżeli w coś bardzo wierzymy, to łatwiej jest nam
pokonywać przeciwności. Idziemy do przodu z nadzieją realizacji
planów, marzeń. Lepiej podchodzimy do swoich obowiązków.
*wszystkie ilustracje zostały zaczerpnięte z Google
*wszystkie ilustracje zostały zaczerpnięte z Google