Zauważyliście, że gałęzie żywego drzewka układają się zupełnie inaczej niż naśladowcy? |
O dobroczynnym wpływie drzew na nas możecie przeczytać u Gai http//plantacjamagicznych myśli.blogspot. com z 9 listopada.
"W wielu krajach drzewo zwłaszcza iglaste, jest uważane za symbol życia, odradzania się, trwania i płodności. Wiecznie zielone drzewko przynoszono do domu, nie bez powodu-wiązała się z nim symbolika nieprzerwanego życia, nadzieja na dobrobyt w gospodarstwie oraz ochrona przed chorobami i złymi urokami. Chronić przed tym miały iglaste gałązki sosny, świerku lub jodły. Słowiańskie święta, oparte na kulcie solarnym, rozpoczynały się 21 grudnia w nocy, czyli w czasie przesilenia zimowego. Tego dnia obchodzono symboliczne zwycięstwo światła nad mrokiem, gdyż od tego momentu dni zaczynały się wydłużać, a noce skracać. Nazywano je Świętem Godowym, Szczodrymi Godami lub Świętem Zimowego Staniasłońca".
" Choinka
jako drzewko bożonarodzeniowe pojawiła się w XVI w, jej tradycja
narodziła się w Alzacji. Wystawione drzewko ubierano ozdobami z papieru i jabłkami.Najpierw stały się popularne w protestanckich Niemczech. Nieco później zwyczaj przejął Kościół katolicki, rozpowszechniając go w krajach Europy. Do Polski zawitała za sprawą niemieckich protestantów w XVIII i XIX wieku, stając się najbardziej rozpoznawalnym symbolem Świąt Bożego Narodzenia. Na wsiach wyparła słowiański zwyczaj zdobienia snopów zboża, zwany Diduchem. Dawniej na wsiach przyniesienie z lasu choinki lub kradzionych gałęzi miało cechy kradzieży obrzędowej i miało zapewnić szczęście". Choinka symbolizuje źródło życia, umieszczona na jej czubku Gwiazda Betlejemska pomagać miała w powrotach do domu z dalekich stron. Łańcuchy symbolizowały zniewolenie grzechem, anioły chroniły dom przed chorobami, a światełka przepędzały złe duchy. Pod jemiołą całowali się zakochani lub godziły zwaśnione pary. "
Pierwszą
choinką jaką pamiętam była ta u dziadków, z roku poznania
kolędników. W naszym wrocławskim mieszkaniu najpierw była choinka
żywa, zawsze wysoka. Kiedy nałożyło się na nią czub, stykał
się z sufitem. Była kupowana wcześniej i czekała na balkonie. W
przeddzień wigilii ojciec ją ustawiał i zawieszał ozdoby
przygotowane przez nas dzieci i mamę, która piekła pierniki i
kruche ciasteczka. Ozdobione kolorowym lukrem pierniki znikały z
drzewka najszybciej, nie było po nich śladu jeszcze przed nowym
rokiem. W miarę upływu czasu, gdy my rosłyśmy, to choinkę
kupowało się coraz mniejszą, aż nastał czas gdy została
zastąpiona sztuczną. Przestało pachnieć igliwiem i żywicą, a
magia świąt i dostojeństwo stało się mniej dostrzegalne.Najpiękniejszymi ozdobami były bombki, różnokolorowe, zdobione srebrnym brokatem. Zawsze się wydawało,że jest ich za mało, chociaż z roku na rok rodzice dokupywali nowe, o kształtach jakich nie mieliśmy.Pojawiły się podłużne sople, bałwanki, grzybki, aniołki, gwiazdki, mikołaje. Powiadają, że "potrzeba jest matką wynalazku", chyba podobnie myślał Hans Greiner, twórca szklanych wydmuszek. Jak głosi legenda wymyślił bombki, bo nie było go stać na tradycyjne w owym czasie ozdoby:jabłka, orzechy i cukierki. Ja z siostrą robiłyśmy łańcuch z kolorowego papieru, złożony z ogniw, gdzie każde było innego koloru i musiało się przeplatać z kontrastującym. Jeżeli łańcuch nie przerwał się w czasie roboty lub zawieszania, to świadczyło, że jest solidny. Drugim typem łańcucha był papierowo-słomiany, w którym złożone w harmonijkę bibułki przeplatane były krótkimi słomkami. Bardzo lubiłam taki łańcuch robić.
Niektórzy orzechy owijali sreberkiem od czekolady, żeby były lśniące |
Moją specjalnością były koszyczki z kolorowego brystolu lub papieru kolorowego, w które wkładaliśmy malowane "srebrolem" orzechy włoski lub brązowe laskowe. Z wydmuszek robiliśmy koty, psy, łabędzie lub pawie oraz ptaki. Któregoś razu ojciec przyniósł torbę podłużnych cukierków, owiniętych w kolorowe lśniące papierki i celofan. Miały udawać sople(tak się zresztą nazywały). Pod papierkami były białe z wąziutkim czerwonym paseczkiem na całej długości. Miały kwaskowaty smak. To je najbardziej lubiłam podkradać z gałązek. Kiedy z czubka choinki aż do dołu zwisał "anielski włos", był to sygnał, że strojenie drzewka dobiegło końca. Zanim nastał czas elektrycznych lampek choinkowych, na czubkach gałązek przypinało się świeczki, umieszczone w małych uchwytach "żabkach".
Świeczki były zapalane tylko podczas łamania się opłatkiem, bo była obawa, że anielski włos lub papierowa dekoracja się zapali. Z tego też powodu, choć zimne ognie wieszało się na choince, to w moim domu można je było zapalić po zdjęciu z niej i w pewnej odległości. Chociaż nazywa się to "zimnymi ogniami", to jednak kiedy taka iskierka z niego upadła na rękę, czuło się jakby ukłucie. Uwielbiam "pstrokatą" choinkę, na której jest duża ilość różnorakich i wielobarwnych ozdób. Nie przemawiają do mnie drzewka obwieszone bombkami jednakowego kształtu czy wielkości w ściśle określonym np. złotym lub tylko srebrnym kolorze, z odpowiednio dobranym łańcuchami-girlandami zrobionymi z połyskującej folii. Są dla mnie za monotonne i nawet dodane czerwone jabłuszka i kokardki, nie przekonują mnie. Choinka jest moim ulubionym symbolem Bożego Narodzenia.
W swoim i moim domu choinkę ubiera syn, bo ja nie mam szczęśliwej ręki. Ilekroć chciałam ją ubrać, to przewracała się, tłukły się bombki i psuły światełka. Był stres, płacz i niepotrzebna szczególnie w ten wieczór awantura. Na mojej 60 cm , niestety sztucznej choince jest kilka bombek pamiętających dzieciństwo syna. Młodzi przez kilka lat kupowali drzewko w doniczce,ale teraz mają wyższe sztuczne. Dali mi kilka nowych bombek, gdy dokupywali dla siebie. Syn rozkłada światełka tak fajnie, że często wieczorami siedzę tylko przy ich blasku.
Łamanie się opłatkiem jest najbardziej wzruszającym i najmilszym momentem wigilii. Głos mi więźnie w gardle, ręka drży, a przemyślane życzenia ulatują z głowy.
Mam swoje ulubione potrawy wigilijne i świąteczne.
Wbrew temu, co napisała w swoim poście Maria Hayman-Frydrych
http:/ jakajesteśmario.blogspot.com , że powinno się popróbować wszystkich potraw, to mnie ta sztuka się nie udała.
Barszcz, smażona ryba (najbardziej wyczekiwana), kilka pierogów, to wszystko, co jestem w stanie zjeść. U rodziców królował karp, był smażony, w galarecie i po grecku. Ja zawsze połknęłam jakąś ość i musiałam ją przepychać chlebem, popijając znienawidzonym kompotem z suszu, który był jedynym napojem na wigilijnym stole. Matka wszystkie potrawy i ciasta przygotowywała sama, bo nie miała przekonania do rzeczy kupowanych, które już można było dostać w sklepie. Choć makowiec i sernik (ulubiony przez ojca) zawsze jej pękały, to były nieporównywalnie lepsze niż te z cukierni.Lubię drobne pierniczki z lukrem i w czekoladzie. Te robione przez mamę, ozdobione kolorowym lukrem, znikały najszybciej zarówno z patery jak i z choinki. Jednak duży piernik przekładany marmoladą, z powodu przypraw piernikowych, które działają na mnie drażniąco, nie cieszył się moim uznaniem. Jest kilka takich przypraw, których zapachu nie lubię, choć inni ludzie go sobie cenią.
Uwielbiam natomiast paszteciki, matka robiła ich dwa rodzaje. Te wigilijne do barszczu, gdy na talerzu zamiast uszek była duża fasola tzw. "Jasiek", były drożdżowe z farszem z kapusty i grzybów. W dni świąteczne zajadałam się pasztecikami z kruchego ciasta, wypełnionymi mięsem. Były o połowę mniejsze niż te z wieczerzy, dlatego mogłam ich zjeść nawet brytfankę za jednym razem, jeżeli wystarczająco przestygły. To za nimi tęsknię w święta najbardziej. Z dań świątecznych najmilej wspominam schab ze śliwką, pieczeń
rzymską potocznie zwaną klopsem i pasztet. Najsmaczniejsze były święta, gdy trafiały do nas wyroby ze świniobicia, które zarządzał dziadek dwa razy do roku. Niezrównane były te kaszanki, wątrobianki, salcesony, kiełbasy i szynki. Nigdy więcej nie udało mi się kupić wędlin, które smakiem przypominałyby te dziadkowe. Tak jak nie dorównałam mamie w pieczeniu mięs, chociaż przez 14 lat piekłam schab(bez śliwki) i pieczeń rzymską oraz gotowałam bigos. Mój syn nie uczył się gotowania ani od babci, ani od mojej siostry, która także jest wyśmienitą kucharką. Ja jak wiecie, gotować ani piec nie potrafię. K.J ma jednak odwagę próbować przygotowania niektórych dań i o dziwo wychodzi mu to dobrze. Prawdziwy chrzest bojowy przejdzie w tym roku, bo całe święta przygotowuje sam. Mój wkład w święta ograniczę do listy słodyczy, bez których nie wyobrażam sobie Gwiazdki. Dawniej gdy posiadałam własne zęby najwięcej było orzechów włoskich i laskowych. Z wielką lubością je rozłupywałam i pochłaniałam, chociaż śmieciłam przy tym niemożliwie. Za pomarańczami nie przepadam ale mandarynki zjem w każdej ilości. Do tego migdały, rodzynki, czekolady i mieszanka wedlowska obowiązkowo. Jak na prawdziwego łasucha przystało.
Na zakończenie podam kilka przepisów dań, które wyszukałam w książce "W staropolskiej kuchni".Naszła mnie ochota, by ich popróbować, więc może kiedyś namówię syna na ich zrobienie, wzbogacimy w ten sposób rodzinną tradycję i wigilijny stół.
WIGILIJNA ZUPA MIGDAŁOWA
Wbrew temu, co napisała w swoim poście Maria Hayman-Frydrych
http:/ jakajesteśmario.blogspot.com , że powinno się popróbować wszystkich potraw, to mnie ta sztuka się nie udała.
Barszcz, smażona ryba (najbardziej wyczekiwana), kilka pierogów, to wszystko, co jestem w stanie zjeść. U rodziców królował karp, był smażony, w galarecie i po grecku. Ja zawsze połknęłam jakąś ość i musiałam ją przepychać chlebem, popijając znienawidzonym kompotem z suszu, który był jedynym napojem na wigilijnym stole. Matka wszystkie potrawy i ciasta przygotowywała sama, bo nie miała przekonania do rzeczy kupowanych, które już można było dostać w sklepie. Choć makowiec i sernik (ulubiony przez ojca) zawsze jej pękały, to były nieporównywalnie lepsze niż te z cukierni.Lubię drobne pierniczki z lukrem i w czekoladzie. Te robione przez mamę, ozdobione kolorowym lukrem, znikały najszybciej zarówno z patery jak i z choinki. Jednak duży piernik przekładany marmoladą, z powodu przypraw piernikowych, które działają na mnie drażniąco, nie cieszył się moim uznaniem. Jest kilka takich przypraw, których zapachu nie lubię, choć inni ludzie go sobie cenią.
Uwielbiam natomiast paszteciki, matka robiła ich dwa rodzaje. Te wigilijne do barszczu, gdy na talerzu zamiast uszek była duża fasola tzw. "Jasiek", były drożdżowe z farszem z kapusty i grzybów. W dni świąteczne zajadałam się pasztecikami z kruchego ciasta, wypełnionymi mięsem. Były o połowę mniejsze niż te z wieczerzy, dlatego mogłam ich zjeść nawet brytfankę za jednym razem, jeżeli wystarczająco przestygły. To za nimi tęsknię w święta najbardziej. Z dań świątecznych najmilej wspominam schab ze śliwką, pieczeń
rzymską potocznie zwaną klopsem i pasztet. Najsmaczniejsze były święta, gdy trafiały do nas wyroby ze świniobicia, które zarządzał dziadek dwa razy do roku. Niezrównane były te kaszanki, wątrobianki, salcesony, kiełbasy i szynki. Nigdy więcej nie udało mi się kupić wędlin, które smakiem przypominałyby te dziadkowe. Tak jak nie dorównałam mamie w pieczeniu mięs, chociaż przez 14 lat piekłam schab(bez śliwki) i pieczeń rzymską oraz gotowałam bigos. Mój syn nie uczył się gotowania ani od babci, ani od mojej siostry, która także jest wyśmienitą kucharką. Ja jak wiecie, gotować ani piec nie potrafię. K.J ma jednak odwagę próbować przygotowania niektórych dań i o dziwo wychodzi mu to dobrze. Prawdziwy chrzest bojowy przejdzie w tym roku, bo całe święta przygotowuje sam. Mój wkład w święta ograniczę do listy słodyczy, bez których nie wyobrażam sobie Gwiazdki. Dawniej gdy posiadałam własne zęby najwięcej było orzechów włoskich i laskowych. Z wielką lubością je rozłupywałam i pochłaniałam, chociaż śmieciłam przy tym niemożliwie. Za pomarańczami nie przepadam ale mandarynki zjem w każdej ilości. Do tego migdały, rodzynki, czekolady i mieszanka wedlowska obowiązkowo. Jak na prawdziwego łasucha przystało.
Na zakończenie podam kilka przepisów dań, które wyszukałam w książce "W staropolskiej kuchni".Naszła mnie ochota, by ich popróbować, więc może kiedyś namówię syna na ich zrobienie, wzbogacimy w ten sposób rodzinną tradycję i wigilijny stół.
WIGILIJNA ZUPA MIGDAŁOWA
15
dkg migdałów oparzonych wrzątkiem, obranych z łupek, dokładnie
wysuszonych i następnie zmielonych zalewamy1,1/2 l wrzącego mleka
i gotujemy na małym ogniu(na płytce azbestowej) przez 15 minut.,
do wazy wkładamy, licząc po łyżce na osobę, na sypko wypieczony
ryż i zalewamy gorącym mlekiem migdałowym. Tuż przed podaniem
można zupę zaprawić surowym żółtkiem.
KROKIETY
ORZECHOWE
30
dkg świeżo ugotowanych gorących ziemniaków utłuc na miazgę,
dodać 10 dkg zmielonych orzechów włoskich i całe jajo, czubatą
łyżkę tartej bułki oraz łyżkę najdrobniej posiekanej naci
pietruszki. Posolić do smaku i ręką wyrobić na jednolitą masę.
Formować małe krokiety, panierować je w jajku, bułce tartej,
następnie usmażyć na maśle na złoty kolor.
ŁAMAŃCE
Z MAKIEM
2
szklanki maku zalewamy 2 szklankami wrzącego mleka i gotujemy na
najmniejszym ogniu(najlepiej na azbestowej płytce) przez 15-20
minut. Dokładnie odsączony na sitku, mielimy 3-krotnie w maszynce
od mięsa. Zmielony mak łączymy z 2/3 szklanki płynnego miodu
pszczelego, dodajemy 1/3 laski utłuczonej wanilii, 10 dkg
namoczonych w rumie lub koniaku rodzynków oraz 10 dkg obranych z
łupek i posiekanych migdałów. Gdyby masa była zbyt gęsta, można
ją rozrzedzić małą ilością słodkiej śmietanki.
Jeśli
łamańce są przeznaczone dla dorosłych mak można „uperfumować”
kieliszkiem dobrego koniaku. Masę makową ochładzamy w lodówce.
Bezpośrednio przed podaniem przekładamy ją do salaterki i „
szpikujemy” podłużnymi kruchymi ciasteczkami domowej roboty.
ŁAMAŃCE
wersja
„chuda”: zagniatamy tęgie ciasto z 12 dkg mąki,12 dkg cukru
pudru i1 jajka.
wersja
krucha: zagniatamy ciasto z 13 dkg mąki, 6 dkg masła, 3 dkg cukru
pudru oraz 1 surowego żółtka.
Dobrze
wyrobione ciasto powinno „odpocząć” w lodówce przez 30 minut.
Po tym czasie rozwałkowujemy je cienko i wycinamy wąskie
prostokąty(2x7 cm) i pieczemy w piekarniku na natłuszczonej blasze
na jasnozłocisty kolor.
KARP
W SZARYM SOSIE*
1.Pięknego
karpia o wadze ok. 1 kg zabijamy i skrzętnie zbieramy krew do
filiżanki, do której uprzednio wcisnęliśmy sok z 1/2 cytryny. Po
oczyszczeniu rybę kroimy poprzecznie na porcje i po nasoleniu
pozostawiamy w chłodnym miejscu przez 20 minut. Następnie wkładamy
rybę do płaskiego rondla i zalewamy wywarem(1/2 l wody, 1 średni
seler pokrojony w paseczki, duża cebula, 1 kieliszek czerwonego
wytrawnego wina,kawałek cieniutko obranej skórki cytrynowej, kilka
ziarenek pieprzu, 1/3 łyżeczki zmielonego imbiru i sok z 1/2
cytryny). Ugotowanego karpia przekładamy na ogrzany półmisek i
trzymamy w cieple.Wywar przecieramy przez gęste sito metalowe,
dodajemy krew z karpia, szklankę ciemnego piwa, 2-3 kostki cukru,
łyżkę powideł ze śliwek, 5 dkg ususzonego i utartego
piernika(upieczonego na miodzie), 5 dkg obranych i posiekanych
migdałów, 5 dkg rodzynek oraz czubatą łyżkę masła. Sos ten
gotujemy 10-15 minut, a gdy nieco ostygnie doprawiamy solą do smaku
i gorącym polewamy rybę ułożoną na półmisku.
*Przepis
pierwszy(na karpia) zaczerpnięto z „W staropolskiej kuchni” s.
192-3, przepis drugi z Maciej. E. Halbański „Leksykon sztuki
kulinarnej”. Warszawa 1983, Wydawnictwo „Watra” s.79,178.
Pozostałe z książki Marii Lemnis, Henryka Vitry „W
staropolskiej kuchni”.
Z
okazji Świąt Bożego Narodzenia, wszyscy mamy oczekiwania,
marzenia, życzenia. Życzę Wam wszystkim, wchodzącym na tego
bloga, aby spełniło się to, czego po tych szczególnych dniach
się spodziewacie. Kiedy już wyśpiewacie ulubione kolędy,
popróbujecie najsmaczniejszych dań, za którymi tęskniliście
cały rok, zajrzyjcie do mnie.Opowiedzcie o swojej najpiękniejszej choince, najszczęśliwszych świętach. Będę na Was czekała jak zawsze z niecierpliwością, radością i przyjemnością.