środa, 20 grudnia 2017

BOŻE NARODZENIE cz.2

Zauważyliście, że gałęzie żywego drzewka układają się
zupełnie inaczej niż naśladowcy? 


   O dobroczynnym wpływie drzew na nas możecie przeczytać u Gai http//plantacjamagicznych myśli.blogspot. com   z 9 listopada.
"W wielu krajach drzewo zwłaszcza iglaste, jest uważane za symbol życia, odradzania się, trwania i płodności. Wiecznie zielone drzewko przynoszono do domu, nie bez powodu-wiązała się z nim symbolika nieprzerwanego życia, nadzieja na dobrobyt w gospodarstwie oraz ochrona przed chorobami i złymi urokami. Chronić przed tym miały iglaste gałązki sosny, świerku lub jodły. Słowiańskie święta, oparte na kulcie solarnym, rozpoczynały się 21 grudnia w nocy, czyli w czasie przesilenia zimowego. Tego dnia obchodzono symboliczne zwycięstwo światła nad mrokiem, gdyż od tego momentu dni zaczynały się wydłużać, a noce skracać. Nazywano je Świętem Godowym, Szczodrymi Godami lub Świętem Zimowego Staniasłońca".

  " Choinka jako drzewko bożonarodzeniowe pojawiła się w XVI w, jej tradycja narodziła się w Alzacji. Wystawione drzewko ubierano ozdobami z papieru i jabłkami.Najpierw stały się popularne w protestanckich Niemczech. Nieco później zwyczaj przejął Kościół katolicki, rozpowszechniając go w krajach Europy. Do Polski zawitała za sprawą niemieckich protestantów w XVIII i XIX wieku, stając się najbardziej rozpoznawalnym symbolem Świąt Bożego Narodzenia. Na wsiach wyparła słowiański zwyczaj zdobienia snopów zboża, zwany Diduchem. Dawniej na wsiach przyniesienie z lasu choinki lub kradzionych gałęzi miało cechy kradzieży obrzędowej i miało zapewnić szczęście". Choinka symbolizuje źródło życia, umieszczona na jej czubku Gwiazda Betlejemska pomagać miała w powrotach do domu z dalekich stron. Łańcuchy symbolizowały zniewolenie grzechem, anioły chroniły dom przed chorobami, a  światełka przepędzały złe duchy. Pod jemiołą całowali się zakochani lub godziły zwaśnione pary. " 

   Pierwszą choinką jaką pamiętam była ta u dziadków, z roku poznania kolędników. W naszym wrocławskim mieszkaniu najpierw była choinka żywa, zawsze wysoka. Kiedy nałożyło się na nią czub, stykał się z sufitem. Była kupowana wcześniej i czekała na balkonie. W przeddzień wigilii ojciec ją ustawiał i zawieszał ozdoby przygotowane przez nas dzieci i mamę, która piekła pierniki i kruche ciasteczka. Ozdobione kolorowym lukrem pierniki znikały z drzewka najszybciej, nie było po nich śladu jeszcze przed nowym rokiem. W miarę upływu czasu, gdy my rosłyśmy, to choinkę kupowało się coraz mniejszą, aż nastał czas gdy została zastąpiona sztuczną. Przestało pachnieć igliwiem i żywicą, a magia świąt i dostojeństwo stało się mniej dostrzegalne.Najpiękniejszymi ozdobami były bombki, różnokolorowe, zdobione srebrnym brokatem. Zawsze się wydawało,że jest ich za mało, chociaż z roku na rok rodzice dokupywali nowe, o kształtach jakich nie mieliśmy.Pojawiły się podłużne sople, bałwanki, grzybki, aniołki, gwiazdki, mikołaje. Powiadają, że "potrzeba jest matką wynalazku", chyba podobnie myślał Hans Greiner, twórca szklanych wydmuszek. Jak głosi legenda wymyślił bombki, bo nie było go stać na tradycyjne w owym czasie ozdoby:jabłka, orzechy i cukierki. Ja z siostrą robiłyśmy łańcuch z kolorowego papieru, złożony z ogniw, gdzie każde było innego koloru i musiało się przeplatać z kontrastującym. Jeżeli łańcuch nie przerwał się w czasie roboty lub zawieszania, to świadczyło, że jest solidny. Drugim typem łańcucha był papierowo-słomiany, w którym złożone w harmonijkę bibułki przeplatane były krótkimi słomkami. Bardzo lubiłam taki łańcuch robić. 
Niektórzy orzechy owijali sreberkiem od czekolady,
żeby były lśniące
    Moją specjalnością były koszyczki z kolorowego brystolu lub papieru kolorowego, w które wkładaliśmy malowane "srebrolem" orzechy włoski lub brązowe laskowe. Z wydmuszek robiliśmy koty, psy, łabędzie lub pawie oraz ptaki. Któregoś razu ojciec przyniósł torbę podłużnych cukierków, owiniętych w kolorowe lśniące papierki i celofan. Miały udawać sople(tak się zresztą nazywały). Pod papierkami były białe z wąziutkim czerwonym paseczkiem na całej długości. Miały kwaskowaty smak. To je najbardziej lubiłam podkradać z gałązek. Kiedy z czubka choinki aż do dołu zwisał "anielski włos", był to sygnał, że strojenie drzewka dobiegło końca. Zanim nastał czas elektrycznych lampek choinkowych, na czubkach gałązek przypinało się świeczki, umieszczone w małych uchwytach "żabkach". 
Świeczki były zapalane tylko podczas łamania się opłatkiem, bo była obawa, że anielski włos lub papierowa dekoracja się zapali. Z tego też powodu, choć zimne ognie wieszało się na choince, to w moim domu  można je było zapalić po zdjęciu z niej i w pewnej odległości. Chociaż nazywa się to "zimnymi ogniami", to jednak kiedy taka iskierka z niego upadła na rękę, czuło się jakby ukłucie.  Uwielbiam "pstrokatą" choinkę, na której jest duża ilość różnorakich i wielobarwnych ozdób. Nie przemawiają do mnie drzewka obwieszone bombkami jednakowego kształtu czy wielkości w ściśle określonym np. złotym lub tylko srebrnym kolorze, z odpowiednio dobranym łańcuchami-girlandami zrobionymi z połyskującej folii. Są dla mnie za monotonne i nawet dodane czerwone jabłuszka i kokardki, nie przekonują mnie. Choinka jest moim ulubionym symbolem Bożego Narodzenia.
  W swoim i moim domu choinkę ubiera syn, bo ja nie mam szczęśliwej ręki. Ilekroć chciałam ją ubrać, to przewracała się, tłukły się bombki i psuły światełka. Był stres, płacz i niepotrzebna szczególnie w ten wieczór awantura. Na mojej 60 cm , niestety sztucznej choince jest kilka bombek pamiętających dzieciństwo syna. Młodzi przez kilka lat kupowali drzewko w doniczce,ale teraz mają wyższe sztuczne. Dali mi kilka nowych bombek, gdy dokupywali dla siebie. Syn rozkłada światełka tak fajnie, że często wieczorami siedzę tylko przy ich blasku. 

   








    Łamanie się opłatkiem jest najbardziej wzruszającym i najmilszym momentem wigilii. Głos mi więźnie w gardle, ręka drży, a przemyślane życzenia ulatują z głowy.
     Mam swoje ulubione potrawy wigilijne i świąteczne.
Wbrew temu, co napisała w swoim poście Maria Hayman-Frydrych
 http:/ jakajesteśmario.blogspot.com  , że powinno się popróbować wszystkich potraw, to mnie ta sztuka się nie udała.
Barszcz, smażona ryba (najbardziej wyczekiwana), kilka pierogów, to wszystko, co jestem w stanie zjeść. U rodziców królował karp, był smażony, w galarecie i po grecku. Ja zawsze połknęłam jakąś ość i musiałam ją przepychać chlebem, popijając znienawidzonym kompotem z suszu, który był jedynym napojem na wigilijnym stole. Matka wszystkie potrawy i ciasta przygotowywała sama, bo nie miała przekonania do rzeczy kupowanych, które już można było dostać w sklepie. Choć makowiec i sernik (ulubiony przez ojca) zawsze jej pękały, to były nieporównywalnie lepsze niż te z cukierni.Lubię drobne pierniczki z lukrem i w czekoladzie.  Te robione przez mamę, ozdobione kolorowym lukrem, znikały najszybciej zarówno z patery jak i z choinki. Jednak duży piernik przekładany marmoladą, z powodu przypraw piernikowych, które działają na mnie drażniąco, nie cieszył się moim uznaniem. Jest kilka takich przypraw, których zapachu nie lubię, choć inni ludzie go sobie cenią.
     Uwielbiam natomiast paszteciki, matka robiła ich dwa rodzaje. Te wigilijne do barszczu, gdy na talerzu zamiast uszek była duża fasola tzw. "Jasiek", były drożdżowe z farszem z kapusty i grzybów. W dni świąteczne zajadałam się pasztecikami z kruchego ciasta, wypełnionymi mięsem. Były o połowę mniejsze niż te z wieczerzy, dlatego mogłam ich zjeść nawet brytfankę za jednym razem, jeżeli wystarczająco przestygły. To za nimi tęsknię w święta najbardziej. Z dań świątecznych najmilej wspominam schab ze śliwką, pieczeń 
rzymską potocznie zwaną klopsem i pasztet. Najsmaczniejsze były święta, gdy trafiały do nas wyroby ze świniobicia, które zarządzał dziadek dwa razy do roku. Niezrównane były te kaszanki, wątrobianki, salcesony, kiełbasy i szynki. Nigdy więcej nie udało mi się kupić wędlin, które smakiem przypominałyby te dziadkowe. Tak jak nie dorównałam mamie w pieczeniu mięs, chociaż przez 14 lat piekłam schab(bez śliwki) i pieczeń rzymską oraz gotowałam bigos. Mój syn nie uczył się gotowania ani od babci, ani od mojej siostry, która także jest wyśmienitą kucharką. Ja jak wiecie, gotować ani piec nie potrafię. K.J ma jednak odwagę próbować przygotowania niektórych dań i o dziwo wychodzi mu to dobrze. Prawdziwy chrzest bojowy przejdzie w tym roku, bo całe święta przygotowuje sam. Mój wkład w święta ograniczę do listy słodyczy, bez których nie wyobrażam sobie Gwiazdki. Dawniej gdy posiadałam własne zęby najwięcej było orzechów włoskich i laskowych. Z wielką lubością je rozłupywałam i pochłaniałam, chociaż śmieciłam przy tym niemożliwie. Za pomarańczami nie przepadam ale mandarynki zjem w każdej ilości. Do tego migdały, rodzynki, czekolady i mieszanka wedlowska obowiązkowo. Jak na prawdziwego łasucha przystało.
     Na zakończenie podam kilka przepisów dań, które wyszukałam w książce "W staropolskiej kuchni".Naszła mnie ochota, by ich popróbować, więc może kiedyś namówię syna na ich zrobienie, wzbogacimy w ten sposób rodzinną tradycję i wigilijny stół.

 
          WIGILIJNA ZUPA MIGDAŁOWA
    15 dkg migdałów oparzonych wrzątkiem, obranych z łupek, dokładnie wysuszonych i następnie zmielonych zalewamy1,1/2 l wrzącego mleka i gotujemy na małym ogniu(na płytce azbestowej) przez 15 minut., do wazy wkładamy, licząc po łyżce na osobę, na sypko wypieczony ryż i zalewamy gorącym mlekiem migdałowym. Tuż przed podaniem można zupę zaprawić surowym żółtkiem.
    KROKIETY ORZECHOWE
    30 dkg świeżo ugotowanych gorących ziemniaków utłuc na miazgę, dodać 10 dkg zmielonych orzechów włoskich i całe jajo, czubatą łyżkę tartej bułki oraz łyżkę najdrobniej posiekanej naci pietruszki. Posolić do smaku i ręką wyrobić na jednolitą masę. Formować małe krokiety, panierować je w jajku, bułce tartej, następnie usmażyć na maśle na złoty kolor.
    ŁAMAŃCE Z MAKIEM
    2 szklanki maku zalewamy 2 szklankami wrzącego mleka i gotujemy na najmniejszym ogniu(najlepiej na azbestowej płytce) przez 15-20 minut. Dokładnie odsączony na sitku, mielimy 3-krotnie w maszynce od mięsa. Zmielony mak łączymy z 2/3 szklanki płynnego miodu pszczelego, dodajemy 1/3 laski utłuczonej wanilii, 10 dkg namoczonych w rumie lub koniaku rodzynków oraz 10 dkg obranych z łupek i posiekanych migdałów. Gdyby masa była zbyt gęsta, można ją rozrzedzić małą ilością słodkiej śmietanki.
    Jeśli łamańce są przeznaczone dla dorosłych mak można „uperfumować” kieliszkiem dobrego koniaku. Masę makową ochładzamy w lodówce. Bezpośrednio przed podaniem przekładamy ją do salaterki i „ szpikujemy” podłużnymi kruchymi ciasteczkami domowej roboty.
    ŁAMAŃCE
    wersja „chuda”: zagniatamy tęgie ciasto z 12 dkg mąki,12 dkg cukru pudru i1 jajka.
    wersja krucha: zagniatamy ciasto z 13 dkg mąki, 6 dkg masła, 3 dkg cukru pudru oraz 1 surowego żółtka.
    Dobrze wyrobione ciasto powinno „odpocząć” w lodówce przez 30 minut. Po tym czasie rozwałkowujemy je cienko i wycinamy wąskie prostokąty(2x7 cm) i pieczemy w piekarniku na natłuszczonej blasze na jasnozłocisty kolor.
    KARP W SZARYM SOSIE*
    1.Pięknego karpia o wadze ok. 1 kg zabijamy i skrzętnie zbieramy krew do filiżanki, do której uprzednio wcisnęliśmy sok z 1/2 cytryny. Po oczyszczeniu rybę kroimy poprzecznie na porcje i po nasoleniu pozostawiamy w chłodnym miejscu przez 20 minut. Następnie wkładamy rybę do płaskiego rondla i zalewamy wywarem(1/2 l wody, 1 średni seler pokrojony w paseczki, duża cebula, 1 kieliszek czerwonego wytrawnego wina,kawałek cieniutko obranej skórki cytrynowej, kilka ziarenek pieprzu, 1/3 łyżeczki zmielonego imbiru i sok z 1/2 cytryny). Ugotowanego karpia przekładamy na ogrzany półmisek i trzymamy w cieple.Wywar przecieramy przez gęste sito metalowe, dodajemy krew z karpia, szklankę ciemnego piwa, 2-3 kostki cukru, łyżkę powideł ze śliwek, 5 dkg ususzonego i utartego piernika(upieczonego na miodzie), 5 dkg obranych i posiekanych migdałów, 5 dkg rodzynek oraz czubatą łyżkę masła. Sos ten gotujemy 10-15 minut, a gdy nieco ostygnie doprawiamy solą do smaku i gorącym polewamy rybę ułożoną na półmisku.

     2.Karp gotowany z drobno posiekanymi warzywami(marchew, seler, pietruszka, cebula). Następnie krótko dogotowujemy(3 min.) go w szarym sosie. Sos przyrządzany jest na zasmażce z mąki i masła, rozprowadzonej wywarem i gotowanej z dodatkiem migdałów, rodzynków, czerwonego wina, korzeni(angielskie ziele, goździki, kawałek listka laurowego),soku cytrynowego, karmelu,i ewentualnie utartego piernika.
    *Przepis pierwszy(na karpia) zaczerpnięto z „W staropolskiej kuchni” s. 192-3, przepis drugi z Maciej. E. Halbański „Leksykon sztuki kulinarnej”. Warszawa 1983, Wydawnictwo „Watra” s.79,178. Pozostałe z książki Marii Lemnis, Henryka Vitry „W staropolskiej kuchni”.
       Z okazji Świąt Bożego Narodzenia, wszyscy mamy oczekiwania, marzenia, życzenia. Życzę Wam wszystkim, wchodzącym na tego bloga, aby spełniło się to, czego po tych szczególnych dniach się spodziewacie. Kiedy już wyśpiewacie ulubione kolędy, popróbujecie najsmaczniejszych dań, za którymi tęskniliście cały rok, zajrzyjcie do mnie.Opowiedzcie o swojej najpiękniejszej choince, najszczęśliwszych świętach. Będę na Was czekała jak zawsze z niecierpliwością, radością i przyjemnością.

    Niechaj prezenty będą piękne, trafione i sprawią radość

piątek, 15 grudnia 2017

BOŻE NARODZENIE cz.1




 Niektóre zwyczaje bożonarodzeniowe( wiele z nich wywodzi się z obrzędów słowiańskich)przetrwały po dziś dzień, świadcząc o tym, jak głęboko były zakorzenione w sercach naszych przodków, skoro i nasze pokolenie nawiązuje do nich jako do najbardziej swojskiej tradycji, która przekazała nam relikty słowiańskich obrzędów w postaci zwyczajów zachowanych nie tylko na wsi ale i w miastach.
Wieczerza wigilijna była posiłkiem postnym. Wszystkie potrawy przyrządzano na oleju, oliwie lub maśle. Nasi arcy katoliccy przodkowie,mimo iż tak skrupulatnie przestrzegali postu, który ograniczał się zasadniczo do wyłączenia mięsa i słoniny,potrafili uczynić z tego ograniczenia, prawdziwie wyrafinowaną rozkosz dla podniebienia. Wśród 12 dań(tylu ilu apostołów) dominowały dania rybne przyrządzane na najprzeróżniejsze sposoby, wśród których nie mogło zabraknąć karpia(szczupaka) w szarym sosie.
Wigilię otwierała jedna z tradycyjnych zup:barszcz czerwony z uszkami,zupa grzybowa lub rzadziej migdałowa. Podawano sławny staropolski groch z kapustą, potrawy z grzybów suszonych,kompoty z suszonych owoców, głównie śliwek, słynną kutię i ciasta..Słodkie ciasta były mniej urozmaicone niż te wielkanocne. Przodowały pierniki i makowce. Nie brakowało staropolskich bab i korzennych ciasteczek.”*
Potrawy zawsze powinny składać się ze wszystkich płodów, jakie rodzi hojna przyroda: pól(potrawy mączne), sadu(owoce suszone orzechy),ogrodu(kapusta, groch, mak), lasu(grzyby) i oczywiście wody(ryby).”**
   O Bożym Narodzeniu wszyscy myślimy serdecznie i ciepło. Przypisuje się mu magiczną moc, bo łamiąc się opłatkiem przy wigilijnym stole zapominamy o swarach, urazach i niepowodzeniach, jakie nas spotkały w ciągu kończącego się roku. Na uroczycie nakrytym stole pojawia się dodatkowe nakrycie dla niespodziewanego gościa, zbłąkanego wędrowca czy samotnego sąsiada.
   Większość Świąt spędzałam z rodzicami i siostrą w mieście. Pewnego roku byliśmy jednak u dziadków na wsi. Wtedy zetknęłam się z kolędnikami, potocznie zwanymi Gwiazdorami. Zapukali do domu, a kiedy dziadek otworzył drzwi, weszli do ciepłej, mocno oświetlonej kuchni. Siedziałam na krześle przy stole i byłam bardzo wystraszona.Nie miałam więcej niż 5 lat, bo jeszcze wtedy nie chodziłam. Moja siostra i o dwa lata od niej starsza, najmłodsza córka dziadków-Grażyna, uciekły do pokoju i stamtąd przez otwarte drzwi patrzyły co się dzieje. Nie rozumiałam dlaczego dziwnie ubrani ludzie śpiewają i składają rymowane życzenia, a dorośli domownicy śmieją się przy tym w najlepsze. Kiedy występ dobiegł końca, dziadek każdemu kolędnikowi dał w dłoń drobny pieniądz, a stojącemu na przedzie diabłu, dodatkowo butelkę gorzałki.  Babcia w jednej ręce trzymała tacę z jedzeniem, a w drugiej ścierkę do naczyń. Wywijała nią w powietrzu, mówiąc żeby sobie ci przebierańcy poszli, bo straszą dzieci. W następnych latach wyczekiwałam kolędników w naszym miejskim mieszkaniu, ale zamiast nich do drzwi pukały dzieci, które odśpiewywały kolędy. Nie było wielkiej gwiazdy na kiju i przebrań. Rodzice dawali pieniądze i upieczone przez matkę pierniki.
   Zawsze też pod obrus było włożone siano. Jako młode panienki nie wróżyliśmy z niego wyciągając pojedyncze źdźbła. A podobno kiedy młoda dziewczyna wyciągnęła "zielone źdźbło oznaczało ono powodzenie w miłości i rychły ślub. Sczerniałe -niepowodzenie,pokrzyżowanie planów małżeńskich, a nawet i staropanieństwo"
   Kto z nas nie uległ pokusie, by sprawdzić, czy w wigilijny wieczór zwierzęta przemawiają ludzkim głosem? Mój syn, który zwierzęta kocha bardziej niż ludzi, każdego roku pytał żartobliwie swoje psy, czy się odezwą. „ Po wigilii tu i ówdzie utrzymywał się zwyczaj dawania zwierzętom domowym po kawałeczku opłatka dla zapewnienia im zdrowia i pięknego przychówku. Wierzono iż o północy, zwierzęta rozmawiają ludzką mową, lecz podsłuchiwanie takiej rozmowy nie przynosiło szczęścia. W okolicach szczególnie nawiedzanych przez wilki, wynoszono przed zagrodę resztki jadła wigilijnego. Tak ugoszczone nie wyrządzały gospodarzowi szkód.”*
 W miastach nie praktykuje się zwyczaju stawiania snopów niewymłóconego zboża w czterech kątach izby(lub tylko w jednym od wschodniej strony), w której spożywa się wieczerzę wigilijną. Na wsiach ten zwyczaj jest jeszcze kultywowany. W „Encyklopedii Staropolskiej” Zygmunta Glogera znajdujemy taki opis:” Stawianie snopów zboża po rogach izby, w której zasiadają do uczty wigilijnej, dotąd napotykane u ludu, było zwyczajem niegdyś we wszystkich warstwach powszechnym. U pani podwojewodzyny Dobrzyckiej w Pęsach na Mazowszu, jeszcze w pierwszej połowie XIX w. nie siadano do wilii bez snopów żyta po rogach komnaty stołowej ustawionych. Lud wiejski, po uczcie wiglijnej, ze słomy tych snopów kręci małe powrósła i wybiegłszy do sadu owiązuje niemi drzewa owocowe w przekonaniu, że będą lepiej rodziły. **
   Ilu z nas pielęgnuje inne stare zwyczaje związane z Bożym Narodzeniem, tak by najmłodsze pokolenia zdobywały o nich wiedzę i przekazywały je swoim dzieciom i wnukom, gdy przyjdzie na to czas?
Dla przypomnienia oto kilka z nich:**
  1. "Z duszami zmarłych dzielono się także symbolicznie opłatkiem, składając go na dodatkowym talerzu, stawianym na wigilijnym stole”. Niekiedy dla „nieobecnych” dokładano do tegoż opłatka odrobinę każdej potrawy."
  2. Jeśli chciało się zapewnić powodzenie domowi, to przy wigilijnym stole winna zasiąść parzysta liczba biesiadników. Dobrze było położyć pod stół wigilijny coś żelaznego(sierp, siekierę a nawet pług) i oprzeć na nim na chwilę nogi by nogi twarde jak żelazo mieli i nie kaleczyli ich sobie na cierniach.”
  3. Otóż dawniej należało zachować:pospolicie uroczysty spokój, tak, że oprócz gospodarza nikt głośno nie mówi, lub że tyko starsze osoby rozmawiają, a inni migami się porozumiewają, co komu trzeba. Czynią tak dlatego, aby w roku nie było kłótni w domu, lub żeby w przyszłym roku nie byli gadułami... Strzegą się jeść łakomie. Uważają, żeby nikomu nie upadła łyżka, ten bowiem umiera w ciągu roku.
    Dopiero po tak odbytej wieczerzy można było iść na pasterkę i rozpocząć bożonarodzeniowe biesiady przy śpiewie kolęd.”
*( z książki M.Lemnis, H.Vitry „W staropolskiej kuchni").
**( z „Boże Narodzenie w staropolskiej tradycji” Radosława Lolo).

sobota, 9 grudnia 2017

NIE MÓW

Gwałcąc
nie zdobyłeś władzy nade mną
posiadłeś tylko moje ciało.
Dusza została czysta,
a resztę pochłonęła niepamięć.
Pozostała pogarda.

Nie mów, że mnie kochasz
nie mów, że już nie będziesz
nie mów, że to dla mojego dobra.

Siniaki zbledną,
rozcięta warga przestanie krwawić,
połamane kości się zrosną.
Pozostanie nienawiść.

Nie mów, że nie chciałeś,
nie mów, że to z nerwów,
nie mów, że mnie kochasz,

Ty nie wiesz co to miłość.

czwartek, 30 listopada 2017

O PSACH I KOTACH


   Może to przypadek, a może „prawo serii”. W ostatnich tygodniach tylko na ulubionych przeze mnie blogach, ukazało się kila postów o zwierzętach. Autorzy ujmują sprawę zwierząt różnorako. Od dowcipnych cytatów odnośnie kotów: TATUL „Kocie opowieści”, przez smutny opis losu zwierząt bezdomnych: IWONA KMITA „Zwierzęcy seniorzy”, aż po śmierć: ARIADNA „Wydmuszka” i GORDYJKA „ Jak Sunia odzyskała swobodę”.
   Podziwiam Tatula http://tatulowe.blog.onet.pl/za samozaparcie i wzbogacenie postu 80 cytatami.
   Wielkie gratulacje i gromkie brawa należą się Iwonie Kmicie http://iwonakmita.pl  za propagowanie akcji
DESIGN DLA ZWIERZĄT. Zainteresowani pomocą dla bezdomnych i starych zwierząt znajdą informację tutaj: https://www.facebook.com/designdlazwierzat.
   Wzruszające teksty Ariadny http://ariadna.piszecomysle.pl i Gordyjki  http://gordyjka.blogspot.com/ wycisnęły łzy z oczu.
   Wszystkie wymienione teksty stały się impulsem do napisania tego postu.


Tak wyglądała, gdy trafiła do nas z Palucha



   4 listopada zakończyła swój 11 letni żywot ukochana suczka mojego syna Wega. Była mądrzejsza niż wielu ludzi, z którymi zetknęłam się w swoim życiu. Prawdziwa przyjaciółka, nie narzucająca się ze swoją miłością, ale umiejąca wyczuć kiedy ja lub jej pan potrzebowaliśmy pocieszenia. Mój syn popłakiwał dwa dni, a do dzisiaj nie potrafi się emocjonalnie i psychicznie pozbierać. Za każdym razem, gdy ją wspominamy, do oczu napływają łzy, a głos więźnie w ściśniętym żalem gardle. W dniu odejścia Wegi zarzucał mi nieczułość i nie przeżywanie we właściwy sposób tej straty. Potrafiłam tylko siedzieć przed komputerem i bezmyślnie grać w kierki. Nie płakałam, ale jej brak odczuwam codziennie. Utrata tego psa jest jednym ze 120 powodów, dla których roku 2017 nie mogę uznać za dobry. 

Tak w najlepszym okresie swojego dorosłego życia.
 
  Druga osamotniona suczka jest osowiała, a gdy poszła z synem do sklepu, to wyła pod nim rozpaczliwie, głośniej niż jadący na sygnale ambulans. Gdy wychodzi na spacer, podbiega do każdego czarnego psa, który jest podobny do Wegi. Przygnębienie ogarnęło nasze ciała i umysły. Nadchodzące święta nie cieszą, a zbliżający się nowy rok budzi więcej obaw niż nadziei. 


środa, 25 października 2017

KONCERT SKRZYPCOWY

zaczerpnięte z Google
    Na Jej blog http://liiviia2.blogspot.com/ trafiłam przypadkiem, akurat w momencie, gdy zamieściła notkę „Sami swoi...polska szopa”. Napisałam pod nią komentarz:Ryzykowne jest wypowiadanie się na jakiś temat tylko na podstawie tego, co się przeczytało. Takie podejście jest dopuszczalne w stosunku do tematów naukowych, a raczej popularno- naukowych, bo te mają opracowania sporządzone przez fachowców i możemy z tekst wyciągnąć fragmenty, którymi argumentować będziemy swoje za lub przeciw. Jeżeli chodzi o sztukę, to należałoby się zapoznać z interpretacją danego reżysera, by móc porównać z oryginałem(dramatem Wyspiańskiego)i dopiero wtedy wypunktowywać słabość wystawienia. Twoja opinia przypomina mi trochę powiedzenie "nie lubię zupy szczawiowej", a na pytanie dlaczego, udzielenie odpowiedzi "bo nie i już". Po absolwentce polonistyki oczekiwałabym czegoś więcej.
Autorka odpowiedziała:” Nie lubię wulgaryzmów i publicznej obsceny , a jeszcze bardziej nie lubię ulicznej zadymy w imię sztuki.I Wyspiański nie ma z tym nic wspólnego.
Ostatnie zdanie Twego komentarza jest cokolwiek nie na miejscu .”
Zareagowałam słowami:Jeżeli poczułaś się obrażona stwierdzeniem, że "spodziewałabym się czegoś więcej", to w czym widzisz niestosowność mojego komentarza? Ja też nie lubię wulgarności, zadym ulicznych w imię czegokolwiek. Tak jak stwierdziłam powyżej, aby porównywać dwie rzeczy ze sobą trzeba mieć silne argumenty przeciwko przedmiotowi krytyki i równie mocne dla obrony dzieła porównywanego. Po prostu u Ciebie tego mi zabrakło, a przecież przygotowanie masz mocniejsze od innych. Pozostaję mimo wszystko pełna życzliwości, co mam nadzieję, będzie mi dane udowodnić w innych komentarzach. Dziękuję za odwiedziny u mnie na blogu, mam nadzieję że nie są ostatnimi .Mój komentarz był wyrazem niedosytu odczuwanego po przeczytaniu tekstu autorki, a nie próbą Jej ośmieszenia.
   Tak zaczęła się moja znajomość z Liviią. Kilka postów później zaproponowałam kontakt e-mailowy. W pierwszym liście przyznałam się, że nie jestem znawczynią muzyki poważnej, a gry na skrzypcach nie lubię. Nowa znajoma postanowiła przekonać mnie, że uprzedzenie do skrzypiec jest spowodowane nieznajomością właściwych utworów. Wraz z listami przesyłała mi wybrane przez siebie „kawałki” wykonywane przez wybitnych wirtuozów tego instrumentu: David Garret „Babushka”, Nigel Kennedy „ Jovano Jovanke”, Vanesa Mea „Romeo&Juliet”, Vittorio Monti „Csardas”, Andre Rieu „My way”, Lara Fabian „Je T'aime”. Czy wy znacie te utwory? Jeżeli nie to posłuchajcie, naprawdę warto!(Nie włączam do tekstu klipów, bo i tak nie chcą się otwierać na blogu).
   W prosty sposób uświadomiła mi jak bardzo się myliłam do tego rodzaju muzyki. Po odpisaniu na jej ostatni list, postanowiłam posłuchać kilku utworów w wykonaniu Andre Rieu. Okazało się, że są wśród nich moje ulubione, a znane z radia, gdy słuchałam jeszcze „Lata z radiem” lub wcześniej „Koncertu życzeń” nadawanego kiedyś w niedzielne popołudnia. Bez wychodzenia do filharmonii miałam ucztę muzyczną i poprawiłam sobie nastrój. W tym samym momencie postanowiłam napisać o Krakowiance, która na swoim blogu pisze w przeważającej mierze o wydarzeniach kulturalnych, a robi to w sposób ciekawy, zrozumiały także dla laików.
   Blog w obecnym miejscu założyła 23 VIII 2015 roku, a wcześniejszy prowadziła na Interii(nie podała jego nazwy, więc nie mogę Was do niego odesłać). W jednej z pierwszych notek napisała:"Ten piękny utwór muzyczny dedykuję tym wszystkim ,którzy kochają skrzypce.I tym ,którzy są dopiero na początku drogi do tej miłości.I wszystkim moim czytelnikom ,za to ,że czytają,że komentują ,ze rozumieją. ” Dedykacją okazał się utwór „My way” spopularyzowany przez Franka Sinatrę, a tu przedstawiony w wykonaniu wspomnianego już Andre Rieu.
   Lubi łacińskie maksymy, tak jak ja. Oto dwie z nich: „ Homo totiens moritur,quotiens amittit suos -człowiek umiera tyle razy, ile razy traci swoich bliskich”, „Nihil citius arescit quam lacrime. Nic nie wysycha szybciej od łez.”.
   Jest osobą wykształconą, ukończyła dwa fakultety i choć wiedzę zdobytą na studiach wykorzystuje przy prowadzeniu bloga, to się nią nie popisuje. Wręcz przeciwnie jest nad wyraz skromna. Duży wpływ na Jej obecną postawę ma poważna choroba, do której się przyznała na blogu w roku 2016. O sobie poza tym pisze niewiele( notki: „Sankt Petersburg”, „Przyjaciele”, „Skrzypce”). Natomiast rozpiętość tematyczna postów mówi wystarczająco dużo, aby dostrzec w Niej bardzo wrażliwą osobę, kochającą muzykę, teatr, film i malarstwo. Trzyma rękę na pulsie odnośnie wydarzeń społecznych(rozpoczęcie roku akademickiego) i kulturalnych odbywających się w Krakowie. Kocha to miasto i wszystko, co się w nim dzieje jest Jej bliskie.
    Przodkowie przyjechali do Polski ze Lwowa i Ona bardzo mocno czuje się związana z tym miastem. Znając trudną sytuację Polaków mieszkających na Kresach, udziela się w organizacji „która pomaga polskim rodzinom na Ukrainie ,Białorusi ,Mołdawii ,częściowo Litwie ,Estonii i Łotwie. Częściowo ,bo państwa unijne nie są biedne.
   Uwielbiam ludzi ambitnych i z pasją, autorka bloga jest taką kobietą-piękną z wyglądu(mam Jej zdjęcie) i wewnętrznie. Pisze o muzyce , od opery(„Straszny dwór”) poprzez muzykę klasyczną( F. Chopin, J.Strauss, D.Szostakowicz) do popularnej (Edyta Geppert, Maciej Maleńczuk, Grzegorz Turnau). Nie obce są Jej wydarzenia historyczne, na temat których zabiera głos, dając własną ocenę(Powstanie Warszawskie, recenzja filmu o „Roju”).
   Dzięki Niej poznałam dwa nowe blogi i ich autorów : http://mozaikarzeczywistosci.blogspot.com/, http://ja-amasja.blogspot.com/. Do nich zaglądam raz w tygodniu. Moje grono internetowych znajomych poszerza się, a ja wzbogacam się o nowe doznania, czuję się szczęśliwsza, bo moja samotność nie wydaje się tak duża.
   Mam nadzieję, że Liwia nie weźmie mi za złe, że uchyliłam rąbka tajemnicy o Niej, a Wy zaglądniecie na bloga by poznać(lub przypomnieć sobie) Kraków i jego mieszkańców, widzianych Jej oczami.




czwartek, 19 października 2017

JESIEŃ SIĘ ZACZĘŁA

                                             
  
Mimozami jesień się zaczyna,
złotawa, krucha i miła,
To ty, to ty jesteś ta dziewczyna,
która do mnie na ulicę wychodziła.

   Ujmując ściślej rozpoczęła się krótko po tym jak 16 września dopadł mnie jakiś wirus. Obezwładniający ból głowy, katar, kaszel i dreszcze, to główne objawy choroby. Rozpoczęłam leczenie metodami domowymi, bo to była sobota i nie miałam siły szukać lekarza w placówce ze świąteczną pomocą. Na 20 września byłam umówiona z neurologiem, więc chciałam doprowadzić się do jako takiego stanu, gdyż na tej wizycie zależało mi szczególnie. Niestety „Scorbolamid”, mleko z masłem, czosnkiem i miodem, nie dały oczekiwanego rezultatu.
   Spotkanie z neurologiem byłam zmuszona odwołać. Na pójście do lekarza pierwszego kontaktu też się nie zdobyłam, bo ból głowy utrzymuje się do dzisiaj, chociaż inne dolegliwości ustąpiły z końcem miesiąca. Osłabienie trwa, co w połączeniu z lenistwem daje szansę chandrze, która mnie ogarnęła. Nie czytałam systematycznie ulubionych blogów, nie miałam ochoty pisać u siebie.
   Co prawda nastąpiła poprawa sytuacji rodzinnej, bo od 1 października syn rozpoczął pracę, ale jest na okresie próbnym, więc dopóki nie dostanie umowy stałej, raczej nie ma szans, na to by mógł wziąć wolne, by mnie wozić po lekarzach. Spędzam dni na nic nie robieniu, a noce na bezsenności. Nawet robótki ręczne mnie nie ciągną i rozpoczęta jeszcze przed przeziębieniem serwetka leży odłogiem i „prosi” o dokończenie, a ja jestem głucha na nieme wezwania. Tuż przed okresem niemocy fizycznej i psychicznej skończyłam „pokrowiec” do wózka, by zamaskować coraz większe rozdarcie ceratowego siedziska. Zrobiłam go z resztek starych włóczek, bo żal mi było je wyrzucać. Nie wypróbowałam jeszcze tego w praktyce, bo jest on zrobiony na „wyjście”, a okazja na nie się jeszcze nie zdarzyła.
Spód

Przód

   Mój sąsiad z 4 piętra sprzedał mieszkanie, szkoda bo był to jeden z najsympatyczniejszych i najprzystojniejszy mieszkaniec naszej klatki schodowej. Nowy właściciel, co jest w pełni zrozumiałe od kilku tygodni remontuje mieszkanie. Najprawdopodobniej "pruje" ściany, by wymienić elektrykę, bo między 9 a 17 wiertarka pracuje, dając tylko kilkuminutowe wytchnienie od wibracji i hałasu. Nie jestem w stanie się skupić, by pisać lub robić coś innego, a sensownego. Nawet tv nie da się oglądać, bo niewiele słychać z tego co mówią. W związku z powyższym nastrój mam "pod zdechłym Azorkiem", chociaż od początku tygodnia pogoda w dzień słoneczna i bóle reumatyczne nadchodzą dopiero nocą.
   Post ten miał być wytłumaczeniem i usprawiedliwieniem dość długiej nieobecności na blogu. Mam nadzieję, że następna notka ukaże się niebawem , a i moje komentarze na Waszych blogach będą liczniejsze i ciekawsze w treści.
   Życzę Wszystkim udanego października.

                                 

piątek, 15 września 2017

NIE JEDZCIE STOKROTEK

Tytuł notki zaczerpnęłam z mojego ulubionego filmu, mówiącego o miłości, afirmacji życia, szczęśliwej rodzinie. (pomimo wielokrotnych prób nie udało mi się wkleić z you tuba właściwego klipu, bo nie chciał się na blogu otworzyć).  














    Takie same wartości odnajdziecie w niewielkiej, bo liczącej 110 stron książeczce "Zwariowałam". Jej autorką jest blogerka Jadwiga Śmigiera. Wydawnictwo Literackie "Białe pióro" wydało ją w 2015. Do moich rąk trafiła za pośrednictwem "Jotki", która miała przyjemność poznać autorkę w czasie Jej wizyty w Inowrocławiu.  Spotkanie zaowocowało książką z autografem. Wszystko o książce mówi sama autorka w dedykacji „nie dla sławy i nie dla pieniędzy...Nie po to by zaspokoić swoje ambicje i cokolwiek komukolwiek udowodnić...zdecydowałam się zebrać i wydać w formie niewielkiej książki swoje wspomnienia. O swoich korzeniach, dzieciństwie, młodości, podróżach, dzieciach, wnukach. I o teraźniejszości”.                                                                              
    Jest to przepiękna opowieść napisana stylem lekkim jak piórko, którą ledwie zaczyna się czytać, a już się kończy, bo lektura tak wciąga, że czas mija błyskawicznie.   Nie ma co opowiadać o miejscach bliskich sercu autorki:Gródku Jagiellońskim, o ogrodach babć: Broni i Marysi. O dziewczynce szukającej stokrotek.  To po prostu trzeba przeczytać, bo najpiękniejsze nawet słowa, nie oddają tych wzruszeń  i emocji, które wyzwalają się w czasie czytania. Wraz z autorką możecie odbyć kilka wspaniałych podróży do miast i miejsc niezwykłych. Nie będę zdradzać ich nazw,by nie odbierać przyjemności odkrywania    Ja pochłaniałam zawartą w tych opowieściach wiedzę z „otwartą gębą” i wybałuszonymi ślepiami.  Aż mi dech zapierało z zachwytu. Jak być wartościowym człowiekiem, wychować wspaniałe dzieci i doczekać wnuków?  Tego dowiecie się czytając dwie ostatnie części "Teraz" i "Szczerbaty i Pytalski...". Dodatkowym walorem tej publikacji są bardzo starannie dobrane ilustracje pochodzące z rodzinnych zbiorów.                                                                                  
   Moja matka uważała się za kobietę inteligentną i oczytaną. Starannie dobierała lekturę. Gdyby żyła i mogłaby przeczytać „Zwariowałam”, potem zrobiłaby dwie rzeczy: pojechałaby zobaczyć miejsca,  o których mowa w książce i poważnie podeszła do zamysłu napisania „Sagi”, którą zaczęła, ale nie dokończyła. Uwielbiała bowiem ludzi z pasją, spełniających marzenia, odważnych by żyć „na maksa”.  A ja marzę o tym, by poznać osobiście „Stokrotkę”, nie tylko autorkę tej przecudnej książki, ale także bloga http://stokrotkastories.blog.pl/. Zamierzam również sięgnąć po  "Nadal wariuję" czyli kontynuację tych wspomnień.                                                                                                                         





wtorek, 12 września 2017

HISTORIE PRAWDZIWE: Landrynkowy chłopiec




     To, co dzisiaj chcę opowiedzieć wydarzyło się między rokiem 1970 a 1974, czyli w czasie moich licealnych lat. Był słoneczny dzień, wracałam ze szkoły w niezbyt dobrym nastroju. Szłam ze spuszczoną głową, uważnie patrząc pod nogi, by nie wywinąć orła na nierównym chodniku. Nagle usłyszałam dziecięcy głosik wołający „kurwa, kurwa”. Zaskoczona przystanęłam i spojrzałam przed siebie, a potem na boki. Byłam sama. Głos umilkł, więc ruszyłam w kierunku domu. Zrobiłam zaledwie parę kroków, a wołanie się powtórzyło. Obróciłam się wokół własnej osi i zobaczyłam przed sobą małą, nagą postać w żółtych, majteczkach frote. Opalone na brąz ciałko, było chudziutkim może 5-letnim chłopcem. Patrzył na mnie spode łba.
-Na mnie wołasz? zapytałam
-Odpowiedział kiwnięciem głowy
-Czy wiesz, co to słowo znaczy?
-Pokręcił przecząco głową
-To jest bardzo brzydkie słowo i nie można na nikogo tak mówić, odparłam. Dlaczego  mnie przezywasz? spytałam, ale nie odpowiedział. Czy robisz tak, bo ja tak dziwnie chodzę?
-Przytaknął
   Wtedy odezwał się we mnie moralizator. Powiedziałam, że gdy byłam mniejsza od niego, to zachorowałam i kiedy wyzdrowiałam, to już nie umiałam chodzić inaczej. Dodałam także, że kiedy się kogoś brzydko nazywa, to temu komuś jest przykro i smutno. Nie powinieneś przezywać innych, dodałam. Odwróciłam się w kierunku swojego wieżowca i poszłam dalej.
   Szybko zapomniałam o tym incydencie, bo nie pierwszy raz spotkałam się z taką reakcją na kalectwo, choć nigdy wcześniej nie było to wyzwisko. Bardzo często dzieci pytały:  „mamo, a dlaczego ona tak dziwnie chodzi”? Zazwyczaj wtedy matki ciągnęły dziecko za rękę z taką siła, iż dziw, że nie wyrywały kończyny z barku. Czasami kobiety bąkały „przepraszam” ale zanim się oddaliły,  ja próbowałam podjąć rozmowę, dając dziecku odpowiedź na jego pytanie. W takich przypadkach, dziecko uśmiechało się, zadowolone że nie zostało zignorowane. Częstsze jednak były rejterady, jakby zaspokojenie ciekawości malucha było przestępstwem.
   Od spotkania z chłopcem minęło kilka dni. Znów wracałam ze szkoły i jak to wtedy często bywało głowę miałam zaprzątniętą własnymi, niewesołymi myślami. Nagle wyrosła przede mną postać, musiałam raptownie się zatrzymać. Cud, że nie wyrżnęłam jak długa, przygniatając sobą małego znajomego. Stał przede mną o kilka kroków, w takiej odległości, abym nie mogła go uderzyć, gdybym miała taki zamiar. Wyciągnął do mnie rączkę i otworzył zaciśniętą dłoń. Była brudna, a na niej leżał jeden cukierek bez papierka. Zaniemówiłam. Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać, bo zrozumiałam, że są to przeprosiny za pierwsze spotkanie.

  • To dla mnie, zapytałam? Tak jak wówczas nic nie powiedział tylko pokiwał głową. Gdyby nie fakt, że wtedy krzyczał za mną przekleństwo, to pomyślałabym, że mam do czynienia z niemową.
  • To miłe, że chcesz mi oddać swojego cukierka, ale ja nie lubię słodyczy, powiedziałam starając się, by mówić poważnie chociaż w środku wszystko się skręcało ze śmiechu. Zrobisz mi przyjemność, jeżeli zjesz go za moje zdrowie, odparłam. Jego twarzyczka rozjaśniła się uśmiechem, a ja zobaczyłam szczerbate uzębienie. Wsadził cukierka do ust błyskawicznie, jakby się bał zmiany zdania i pobiegł w kierunku podwórka.   
    Zdarzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że zawsze warto rozmawiać, bez względu na to, czy ma się za interlokutora dorosłego czy dziecko. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy, a ja byłam z siebie dumna, bo uznałam, że odniosłam pierwszy sukces wychowawczy.

poniedziałek, 4 września 2017

PRZYJACIÓŁKI I PRZYJACIELE cz.2

Podobno przygotowywano ten teren pod targowisko. Na drugim planie wieżowce,
w jednym z nich mieszkałam 11 lat.
    Klasę II szkoły podstawowej spędziłam w placówce na Pl. PKWN, oczekując kiedy oddają do użytku bliźniacze szkoły w moim nowym miejscu zamieszkania. Dziesięciopiętrowy budynek przy ul. Grabiszyńskiej stał się naszym kolejnym domem. Pomimo, że rodzina składała się tylko z rodziców i dwóch córek, dostaliśmy 3 pokoje, z kiszkowatą kuchnią, łazienką i całkiem dużym prawie kwadratowym przedpokojem. W budynku była winda i to doskonale funkcjonująca, ale ponieważ lokal znajdował się na pierwszym piętrze, to korzystaliśmy z niej tylko wtedy, gdy odwiedzaliśmy rodzinę J., mieszkającą na V piętrze . Zwiększona kubatura mieszkania wynikała z tego, że przysługiwał dodatkowy metraż z racji dziecka niepełnosprawnego. Przy ulicy stało 5 jednakowych wieżowców, między którymi pobudowane były 4 piętrowe domy, składające się z 4 klatek. Miedzy tymi budynkami znajdowały się podwórka, z trzepakiem, ławkami, piaskownicą i huśtawką. Mieszkańcy od tylnej strony budynku zakładali przydomowe ogródki, zwiększając powierzchnię zieloną, tego betonowego osiedla. Najbardziej znanym miejscem w tym rejonie był Zakład Produkcyjny PFWAG.
   Uwielbiałam to swoje miejsce zamieszkania. Po przeciwnej stronie ul. Grabiszyńskiej biegła uliczka osiedlowa, zabudowana garażami, a kończyła się przy stadionie „Śląsk”, na którym byłam parę razy w czasach uprawiania przez moją starszą o 3 lata siostrę lekkoatletyki . Próbowała swoich sił w skoku w dal, skoku wzwyż i biegach przez płotki, w których prym wiodła Grażyna Rabsztyn.

Najlepsza płotkarka PRL-u 


    Moja nowa Szkoła Podstawowa nr 105 znajdowała się niedaleko, ale dla mnie był to jednak spory wysiłek. Nie pamiętam czy przez pierwsze dwa lata odprowadzano mnie do szkoły, i który członek rodziny to robił. Natomiast powroty odbywały się już w towarzystwie Elżbiety B, mieszkającej w budynku prostopadle ustawionego do bramy stadionu i żeby było śmiesznie przypisanego do Pl. Srebrnego. Za tym blokiem oznaczonym nr 1 znajdował się faktycznie spory piaszczysty teren, ograniczony nasypem kolejowym. Między murem stadionu, a torami biegła wąska dróżka, którą mój ojciec codziennie, podążał do pracy( ja tylko czasami). Nie lubiłam tej drogi na skróty, ale szczerze powiedziawszy nie pamiętam dłuższej, przyjaźniejszej by dotrzeć  do ojca kiedy zachodziła konieczność.
   Nasza klasa liczyła 33 uczniów(jeżeli wierzyć zdjęciu z zakończenia VIII klasy), a wychowawczynią była Helena Ciesielska. W blokach znajdujących się w tym samym prostokącie zabudowy mieszkały jeszcze 4 inne osoby z mojej ówczesnej klasy pionu „c”. W pierwszym 4-piętrowcu mieszkała BB, niziutka brunetka, o dużych piwnych oczach, przez wszystkie lata nauki przyjaźniąca się z Ewą H. Ta była filigranową , blondynką o długich do ramion, falujących włosach i oczach jak bezchmurne niebo. Na parterze bloku stojącego tuż za budynkiem BB mieszkał Mirek O, mój drugi najważniejszy rówieśnik, którego obdarzyłam mianem przyjaciela. W wieżowcu identycznym jak mój na V pietrze mieszkała Ela O, której mama była w szkole kucharką, ale niestety zmarła na serce, gdy byłyśmy chyba w piątej klasie. W bloku Eli B miała mieszkanie rodzina Marka C, najwyższego i najchudszego chłopaka w klasie, którym interesowałabym się w kontekście damsko-męskim, gdybym nie wzdychała do Zbyszka K. 
    Ela B była moją najserdeczniejszą koleżanką, a wręcz przyjaciółką, bo choć matka nie lubiła bym chodziła „po ludziach", to znajomość z tą dziewczynką przyjmowała życzliwie. Zawsze miałam duży temperament, byłam ruchliwa i gadatliwa. Spokojna, zrównoważona i zawsze ustępująca mi Ela, 
Oto ja z okresu podstawówki, chociaż nie
umiem konkretnie powiedzieć ile miałam wtedy lat.



 była jakby moim dopełnieniem. Nie pamiętam żebyśmy się kłóciły, gniewały czy czegoś sobie zazdrościły. Jedynym felerem naszej przyjaźni był zakaz by Ela przychodziła do mnie czy kogokolwiek do domu. Natomiast jej rodzice nigdy nie mieli za złe, gdy ja spędzałam tam późne popołudnia aż do wieczora. Rodzina B mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu, jeden pokój zajmowali rodzice, drugi Ela wraz z młodszą siostrą Joasią. Uwielbiałam panią domu, wysoką szczupłą blondynkę, po której starsza córka odziedziczyła kręcone jasne włosy. Ujarzmiała je zaplatając warkocze sięgające do pasa. Panią Ulę spotkałam przypadkiem w uzdrowisku, gdzie przebywałam wraz z synem w sanatorium. Jak mnie rozpoznała, nie wiem do dzisiaj, po prostu zawołała mnie po imieniu, gdy prowadziłam dziecko na basen. Okazało się, że przyjechała do młodszej córki, która wraz ze swoją pociechą Roksaną też była na leczeniu. Nasze spotkanie zaowocowało nawiązaniem krótkotrwałego kontaktu korespondencyjnego z Elą. Wtedy była ona już matką samotnie wychowującą dwóch pięknych synów, którzy chodzili do tej samej co my szkoły. Moja przyjaciółka po podstawówce ukończyła Technikum Chemiczne i pracowała w zawodzie. Zawsze była bardzo życzliwa ludziom i uczynna wobec nich. Nie zdziwiłam się, gdy przy pomocy Google dowiedziałam się dwa dni temu, że w roku 2014 kandydowała na radną. Czy nią została tego niestety nie wiem.
   Zapowiadając serię wspomnień o swoich przyjaciołach, napisałam, że każdy z nich zostawił ślad w moim życiu. Ela była dziewczyną o dużym poczuciu humoru, zawsze tak jak jej matka uśmiechniętą. Dzięki temu, że miała spokojny, ugodowy charakter i pozwoliła mi dominować, nie czułam się gorsza ani zakompleksiona. Zresztą wszyscy inni ludzie z mojej podstawówki nie dawali mi odczuć, że jestem inna, bo niepełnosprawna. Była w tym wielka zasługa nauczycieli, wspaniałych, wyrozumiałych. Uczniowie byli dla nich podopiecznymi, których należy wykształcić, wychować i wypuścić w świat, na tyle silnymi, by dali sobie radę.
   Z perspektywy czasu, jestem pewna że to było najpiękniejszych 5 lat jeszcze niedorosłego życia.

Ja to ta z prawej, obok koleżanka uważana za jedną
 z najwyższych dziewcząt, przeze mnie zwana modelką
gdyż zawsze była elegancka. Niestety nie pamiętam jej imienia.
    W następnym odcinku opowiem o pierwszym z Mirków, którzy stanęli na mojej drodze. Pomimo pochmurnego dnia, życzę aby był on mile spędzony.
                                           

* zdjęcia nie osobiste zaczerpnęłam z Google

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

JAK ZOSTAĆ WŁASNYM TERAPEUTĄ?

   Po przeczytaniu postu Iwony Kmity o opuszczaniu gniazda przez dzieci, oraz tego, co napisała w nim Magda, autorka bloga http://www.motywacjaiorganizacja.pl/ , przypomniała mi się pewna historia z młodości, którą chciałabym się  podzielić.
     Jest rok 1974, studiuję na Uniwersytecie Warszawskim. Nie uczęszczam na zajęcia z WF-u, bo jak inne osoby niepełnosprawne otrzymuję skierowanie do Poradni na ul. Waryńskiego. Tam wieczorami(o ile dobrze pamiętam dwa razy w tygodniu) odbywały się zajęcia relaksacyjne, zbiorowe i indywidualne. Były prowadzone przez panią psycholog, młodą brunetkę o imieniu Katarzyna.
   Zajęcia zbiorowe polegały na tym, że kładliśmy się na materacach, znanych z każdej sali gimnastycznej, a instruktorka siadała pośrodku koła z nich utworzonego. Naszym zadaniem było rozluźnienie się dzięki czemuś, co mnie kojarzyło się z „mini hipnozą”.
Do chwili pisania postu nie wiedziałam, że ten relaks tak właśnie się nazywa.
    Pani dźwięcznym, spokojnym głosem mówiła:” Zamknij oczy,wyobraź sobie, że leżysz w ciepłej kąpieli. Twoja prawa noga staje się ciężka, twoja lewa ręka staje się ciężka”. Kiedy dochodziło do tego, że całe ciało miało być już tak ciężkie, że tylko patrzeć jak idziemy pod wodę, to następował koniec : „zapadasz w sen”. Nie przeczę, że bywali tacy, którym ta sztuka się udawała, bo słychać było głębokie oddechy, a nawet chrapanie. Przez kilka takich spotkań leżałam cierpliwie, czekając końca, bo szanowałam Kasię i wiedziałam, że na tym polega jej praca. Jednak któregoś razu, pewnie po szczególnie ciężkim dniu na uczelni, nie wytrzymałam i siadając, wypaliłam „długo jeszcze tych bzdur?”. Terapeutka przybrała postać Bazyliszka, aż dziwne że jej wzrok mnie nie zabił. Zostałam poproszona na rozmowę, z której jasno wynikało, że rozwalam zajęcia.
   Wtedy przyznałam się, że mnie jest trudno się wyłączyć, bo mój mózg odbiera zupełnie inne bodźce i myśli są daleko od sali, materaca i jej gadki. Byłam pewna, że nie uzyskam na koniec semestru zaliczenia. Przy kolejnej wizycie w Przychodni, zostałam zwolniona z zajęć, bo jak stwierdzono, „nikt do niczego nie będzie mnie zmuszał”, a w indeksie uzyskałam podpis pod warunkiem, że sama zadbam o swój relaks.
    Od tego momentu mogłam robić to, co zaprzątało moją głowę w czasie opisanych zajęć. Po dniu spędzonym na wykładach, ćwiczeniach lub w bibliotece jechałam do domu, by jak najszybciej zdjąć buty ortopedyczne. Trzewiki sięgały do kolana, były sznurowane i miały usztywniać nogi nie tylko za pomocą wkładki ortopedycznej. Noszenie skórzanych butów przez 12 godzin skutkowało ich zapoceniem, odparzeniem, a w moim przypadku również odciskami i  odgniataniem paznokci u paluchów.
 Wtedy nie było maszynek do depilacji o wdzięcznej nazwie „Venus”. Zastępowała ją zwykła żyletka i nożyczki do wycinania skórek, którymi podcinałam paznokcie trzymające się palca tylko z jednego boku. Uwolnione z buciorów nogi miałam ochotę ułożyć tak wysoko jakbym wieszała je na żyrandolu.  Zazwyczaj taki odpoczynek trwał około godziny.  Gdy już mogłam stanąć bosą stopą na posadzce, wlokłam się do kuchni, by zjeść gorący posiłek ugotowany przez matkę. W ciągu 4 lat studiów tylko kilka razy moja przyjaciółka zabrała mnie na obiad do studenckiej stołówki, gdy współlokatorka nie mogła wykorzystać numerka, a nie chciała żeby obiad przepadł.
    Czasami szłyśmy razem do baru mlecznego, sama nigdy się na to nie odważyłam, bo nie umiałabym przenieść talerza od kontuaru do stolika, a wstydziłam się prosić o pomoc. Przeważały jednak takie dni, gdzie zjadałam wzięte z domu kanapki i popijałam oranżadą. Napojem odświętnym była szklanka herbaty z cytryną wypita w restauracji Domu Turysty „Harenda”. W kolejnych latach pracowałam nad organizacją czasu i udawało mi się wpadać do domu, w czasie obiadu by zjeść gorący, a nie odgrzewany.
   Po pierwszym roku studiów nie było już Kasi i jej zajęć, zastąpione zostały 3-tygodniowymi turnusami rehabilitacyjnymi w Jastrzębiej Górze.Wspominam je jak najlepiej, bo poznałam na nich wielu studentów z innych miast.
   Od tamtej pory moje usposobienie przeszło głęboką przemianę. Teraz najlepiej mną manipuluje mój syn, twierdzący że matce można wcisnąć każdą ciemnotę. Chyba jest to prawda, bo robili tak pseudo fachowcy i różnego rodzaju domokrążcy zachwalający towar czy usługę, w celu wyłudzenia zawyżonej ceny lub zaliczki na poczet zamówienia. Dawałam nabierać się wielokrotnie i powiedzenie „głupich nie sieją, sami się rodzą”, sprawdza się w moim przypadku wyśmienicie.
  
    Kilka lat przed urodzeniem syna dostałam od sąsiadki broszurkę, w której opisano losy pewnej kobiety. Nie chodziła, nie mówiła, ledwie ruszała jedną ręką. Opracowała system znaków, którymi posługiwała się w komunikacji z ludźmi. Dzięki temu przy współpracy z asystentką,  napisała książkę o swojej walce z niepełnosprawnością. Pokonała ją za pomocą relaksu autogennego. Nauczyła się obsługiwać maszynę do pisania. Zjeździła cały kraj z prelekcjami. Nie ukrywam, że opowieść zrobiła na mnie wrażenie.
    Z perspektywy 40 lat nie pamiętam jego założeń, ale wtedy, gdy lektura była świeża stosowałam „metodę autosugestii” w chwilach wielkiego stresu i napięcia. I o dziwo ale czułam się zawsze lepiej. Przychodziła mi wówczas na myśl psycholog Kasia, tak jak dziś.



   Nie uważam, że wszystko zależy od nas i nie ma ograniczeń. One są i zawsze będą, bo nie żyjemy na bezludnej wyspie. Prawdą jest jednak to, że jeżeli w coś bardzo wierzymy, to łatwiej jest nam pokonywać przeciwności. Idziemy do przodu z nadzieją realizacji planów, marzeń. Lepiej podchodzimy do swoich obowiązków.

*wszystkie ilustracje zostały zaczerpnięte z Google