Był rok 2020 gdy zorientowałam się, że mój dowód osobisty stracił ważność. Rozpoczęła się pandemia. Na kilka miesięcy odpuściłam sobie starania o wyrobienie nowego. Kiedy powróciłam do próby złożenia wniosku, dowiedziałam się, że urzędnik z Urzędu Dzielnicy może przyjechać do domu. Muszę mieć tylko aktualne zdjęcie i pani z którą rozmawiałam podsunęła mi myśl, żebym fotografa ściągnęła do mieszkania. Sprawa wydała się łatwa, ale żaden z fotografów, do których dzwoniłam, po domach nie jeździł. Myślałam żeby syn zrobił mi zdjęcie swoim telefonem, a później poszedł do zakładu fotograficznego, by tam je wydrukowali.
Niestety syn zwlekał z jakimikolwiek działaniami, a ja żyłam pod coraz większą presją. Bank upominał się o uaktualnienie danych, żadnej pożyczki online wziąć nie mogłam. Bezproduktywne były także starania o załatwienie innych pilnych spraw. Moje stosunki z synem i innymi członkami rodziny są oględnie mówiąc trudne. Za dwa miesiące kończy się umowa najmu mieszkania, które wynajmuje syn z partnerką i on straszy mnie, że zwali mi się do chałupy, bo jest tu zameldowany. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie mieszkania razem z nimi, bo 8 miesięcy od września 2011 do kwietnia 2012, były wystarczającą katorgą(dla obu stron, jestem nerwowa, łatwo się irytuję).
Impulsem do wzięcia spraw w swoje ręce, był artykuł, który przeczytałam na jakimś portalu. Otóż wznowione zostały w tym roku Wiktory. Jednym z laureatów został Marcin Dorociński, mój ulubiony aktor średniego pokolenia. Nie odebrał nagrody osobiście. W jego imieniu zrobiła to Bogumiła Siedlecka-Goślicka z Fundacji Integracja. Zobaczywszy tę drobna kobietkę, zagotowałam się w środku i powiedziałam do siebie "Ona dała radę, a ty nie wyrobisz dowodu”? W środę 20 kwietnia zadzwoniłam do Urzędu Dzielnicy i umówiłam termin złożenia wniosku. Teraz nie trzeba już umawiać terminów przez telefon, wystarczy wejść do urzędu i pobrać numerek. Ja jednak chciałam mieć pewność, że załatwię sprawę w danym dniu, więc po oświadczeniu, że jestem niepełnosprawna i stawię się w urzędzie, bo przed tym muszę zrobić aktualne zdjęcie, bardzo sympatyczny Pan zapisał mnie na 25 kwietnia, godzina 14. W niedzielę otrzymałam sms przypominający. Kiedy miałam już termin wyznaczony zadzwoniłam do fotografa znajdującego się vis a vis ratusza, by dopytać o interesujące mnie szczegóły. Wyjaśniłam, że chodzi o zdjęcie do dowodu, że jestem niepełnosprawną na wózku, więc chcę wiedzieć czy będę mogła u nich zrobić sobie zdjęcie i ile się czeka. Pan odparł „przecież to jest foto express, więc zdjęcie będzie natychmiast”. Dwie ważne sprawy wydawały się uzgodnione, więc należało teraz zadbać o transport. Syn sam sobie by nie poradził ze sprowadzeniem mnie po schodach, które znajdują się między parterem a wyjściem z budynku, więc należało znaleźć firmę, która nie tylko przewiezie.
Niestety dwie firmy, do których dzwoniłam, gdy dowiadywały się o schodach i konieczności znoszenia/wnoszenia, odmówiły. W tym momencie lekko się podłamałam. Następnego dnia jednak zasiadłam do laptopa i postanowiłam szukać dalej, wychodząc z założenia, że w tak dużym mieście musi być więcej firm zajmujących się przewozem osób niepełnosprawnych. Trafiłam na „ Miejski transport osób niepełnosprawnych”. Na stronie https://wcpr.pl/aktualnosci/-taksowki-dla-osob-z-niepelnosprawnosciami znalazłam telefon do Centrum Pomocy Rodzinie. Po krótkiej rozmowie bardzo sympatyczna pani przyjęła moje zapotrzebowanie i odpowiedź czy będzie mogło być ono zrealizowane dostałam następnego dnia. Kiedy dzwoniłam do wcześniejszych firm, zapytałam w jednej z nich o koszt takiego przewozu, podano mi kwotę około 200 zł. Byłam więc w szoku kiedy okazało się, że w Centrum przejazd w jedną stronę, to 20 zł. Byłam tak szczęśliwa jakbym wygrała milion w Totka. Nie tyle ze względu na niewielkie koszty usługi, co na fakt, że mi nie odmówiono.
Do poniedziałku żyłam w stresie, bo nie wiedziałam czy jak dowiozą mnie na miejsce i zostawią na chodniku, to sobie poradzę z dotarciem do fotografa, a potem z dojazdem do urzędu. Wszak 5 lat nie wychodziłam z domu, pierwszy raz miałam poruszać się na wózku samodzielnie. Pierwszą przeszkodę napotkałam już we własnym domu, bo nie mogłam włożyć samodzielnie butów. Na szczęście z pomocą przyszła mi siostrzenica, która tego dnia szła do pracy na popołudnie. Panowie z transportu stawili się o czasie, sprawnie znieśli wózek wraz z obciążeniem czyli mną ze schodów i wwieźli mnie do samochodu. Po zabezpieczeniu pasami, ruszyliśmy w pierwszą od wielu lat wycieczkę po mieście. Gdy dotarliśmy na miejsce, kierowca poszedł do fotografa, by sprawdzić, czy dam radę sama wjechać. Okazało się bowiem, że przed wejściem do zakładu jest stopień, a pracownik powiedział kierowcy, że wózkiem do środka nie wjadę. Panowie z przewozu byli gotowi wziąć mnie pod pachy i zaciągnąć na miejsce. Okazało się jednak, że wózek zmieścił się w wejściu, więc wjechaliśmy bez problemu. Fotograf uparł się, żeby mnie z wózka przenieśli na taboret ustawiony w konkretnym miejscu. Nie bez wysiłku udało się mężczyznom posadzić mnie na stołek. Pracownik Foto Expressu wyjął aparat i siedząc naprzeciwko mnie zrobił zdjęcie. Rozmowa z nim wyprowadziła mnie z równowagi. Miałam pretensje, że w rozmowie telefonicznej nie uprzedził o ewentualnych utrudnieniach. Oświadczył, że „owszem przychodzą do niego niepełnosprawni, ale inaczej. Wózki on każe zostawiać na zewnątrz nawet gdy przychodzą matki z dziećmi". Widząc moje poirytowanie, próbował chwycić mnie na lep komplementu, twierdząc, że "zrobi mi ładne zdjęcie i będę zadowolona”. Ja denerwowałam się, bo „chłopaki” z transportu stali na dworze, a zimno było z powodu wiatru. Poza tym wiedziałam, że już powinni być w trasie po następnego klienta. Wydrukowanie zdjęcia nie trwało pewnie długo, choć dla mnie to była wieczność. Kiedy spytałam fotografa czy długo to jeszcze potrwa, odpowiedział pytaniem „wie pani co znaczy express?. To jest taki punkt.” Potem weszli moi „transportowcy” i rozpoczęła się akcja umieszczania mnie w wózku. Na szczęście nie padłam na podłogę jak długa, bo wtedy z nerwów i stresu pewnie posikałabym się. Panowie przewieźli mnie pod urząd, zadbawszy wcześniej by w kołach wózka było więcej powietrza. W urzędzie najpierw zajęła się mną Pani z punktu informacyjnego, numerek okazał się niezbędny. W hali głównej odczekałam 40 minut zanim wyświetlił się mój numer. Trafiłam na bardzo uprzejmą i sympatyczną urzędniczkę. Musiałam wypełnić nowy wniosek, bo ten przyniesiony przeze mnie był na dwóch jednostronnie zadrukowanych kartach, a obowiązywał dwustronnie zadrukowany na jednej kartce. Po sprawdzeniu wniosku pobrano mi odciski, palce wskazujące nie chciały się odcisnąć prawidłowo. Zatwierdzono dopiero odciski palców środkowych. Wyrabianie dowodu nie było takie straszne jak widziałam to oczami wyobraźni. Pani Basia, przyjmująca dokumenty, była bardzo życzliwa i udzieliła mi kilku wskazówek: gdzie mogę kupić wodę do picia, jak postępować w dniu odbioru gotowego dowodu. Wam może wydać się to śmieszne, ale ja po tylu latach siedzenia w czterech ścianach, uczyłam się na nowo zachowań wśród ludzi. Naprawdę czułam się jak jaskiniowiec, który pierwszy raz trafił do cywilizowanego miejsca. Co mnie zaskoczyło? Kiedy wyjeżdżałam z hali głównej by udać się do sklepiku znajdującego się przy wejściu, kilka osób pytało mnie czy nie pomóc. Zastanawiałam się czy ja wyglądam na tym wózku tak nieporadnie jak „siódme dziecko stróża” czy też jest to odruch mijanych przeze mnie ludzi. Moje myśli przerwała wspomniana już Pani z punktu informacyjnego, która osobiście podwiozła mnie do sklepiku. Przyznaję, że pytania panów od przewozu ile ważę, były dla mnie trochę krępujące, bo jasno dawały do zrozumienia, że jestem za ciężka. Kiedy po dwóch godzinach napięcia fizycznego i psychicznego znalazłam się w sklepie, to oprócz wody kupiłam sobie suche wafle i tabliczkę czekolady Nussbeiser. Siedząc w przedsionku urzędu i czekając na przewóz powrotny, posilałam się słodyczami, ku wielkiemu zgorszeniu petentów. Wiem, że nieelegancko jest jeść w urzędach i innych miejscach publicznych, ale stres zaczął odpuszczać, a ja musiałam czymś zająć ręce, by się nie rozryczeć z radości, że dałam radę. Wiem, że załatwienie tak ważnej sprawy nie byłoby możliwe bez pomocy siostrzenicy, Piotra i Rafała z transportu i życzliwych urzędniczek z ratusza, ale najważniejsza dla mnie była świadomość, że muszę odnaleźć odwagę, którą zawsze w sobie miałam gdy chodziłam samodzielnie lub przy chodziku. Pięć lat zamknięcia sprawiło, że bałam się poruszania na wózku na zewnątrz. Syna nie wzięłam ze sobą,bo stał się osobą bardzo, bardzo nerwową. Gdyby był świadkiem zachowania fotografa, mogłoby dojść do konfliktu, a nie chciałam dodatkowego stresu i wstydu. Miałam szczęście, trafiłam na wspaniałych chłopaków, spodobali mi się do tego stopnia, że zamawiając transport do Vision Express by wyrobić nowe okulary(z tym zwlekałam przez lata), zamierzam prosić o tę samą ekipę, choć jest ich podobno 10. Ja wiem czego mogę się po nich spodziewać, a i oni znają już mnie. Będę miała duże poczucie bezpieczeństwa, a to jest dla mnie najważniejsze.
Zdjęcia obejrzałam dopiero, gdy oczekiwałam w urzędzie. Na fotografii mam minę „kota srającego na puszczy” i nadaje się ona na list gończy, a nie do dowodu. Nie mogłam już nic na to poradzić. Tłumaczę sobie, że już nikomu nie muszę się podobać, a ponieważ urzędniczka nie zakwestionowała zdjęcia, tylko wkleiła je do wniosku, to znaczy, że jakieś podobieństwo pozostało.
Długo mnie nie było na blogu, bo nie ukrywam, że wojna na Ukrainie przygnębiła mnie straszliwie i strach, że może być początkiem większego konfliktu, nie opuszcza mnie. Jednocześnie wiem, że co ma być to i tak będzie, a ja mam na to niewielki wpływ. Czas więc wrócić do dotychczasowego życia. Gdy mnie przywieziono z powrotem i znalazłam się w swoim mieszkaniu, obiecałam sobie, że po dniu odpoczynku, odbędę rozmowę z przedstawicielem Wspólnoty Mieszkaniowej, dlaczego „ustrojstwo” jakie zamontowali przy schodach na parterze pozwala po rozłożeniu wjeżdżać wózkami dziecięcymi, a nie także inwalidzkimi. Następnego dnia złapałam się na myśli, że może nie warto o to walczyć, jeżeli przyjdzie mi w najbliższych miesiącach zmienić miejsce zamieszkania. Niestety nie wyobrażam sobie mieszkania z młodymi. Jeżeli i tak mielibyśmy wynajmować mieszkanie, to tym razem oni zamieszkaliby u mnie, a ja wynajęłabym lokal w budynku, gdzie nie byłoby schodów utrudniających wyjazd wózkiem z budynku. Taką mam myśl, co o tym sądzicie? Najchętniej uciekłabym z Warszawy, by syn nie mówił, że opiekuje się mną i nie może ułożyć sobie życia osobistego.
Pozdrawiam wszystkich tych, którzy zastanawiali się co się dzieje, czemu nie ma mnie na blogu. Jestem , żyję i dzięki poniedziałkowej wycieczce, wiem, że jeszcze mogę coś przeżyć i nie jestem skazana na kolejne lata siedzenia w mieszkaniu.