To,
co dzisiaj chcę opowiedzieć wydarzyło się między rokiem 1970 a
1974, czyli w czasie moich licealnych lat. Był słoneczny dzień,
wracałam ze szkoły w niezbyt dobrym nastroju. Szłam ze spuszczoną głową,
uważnie patrząc pod nogi, by nie wywinąć orła na nierównym
chodniku. Nagle usłyszałam dziecięcy głosik wołający „kurwa,
kurwa”. Zaskoczona przystanęłam i spojrzałam przed siebie, a
potem na boki. Byłam sama. Głos umilkł, więc ruszyłam w kierunku
domu. Zrobiłam zaledwie parę kroków, a wołanie się powtórzyło.
Obróciłam się wokół własnej osi i zobaczyłam przed sobą małą,
nagą postać w żółtych, majteczkach frote. Opalone na brąz
ciałko, było chudziutkim może 5-letnim chłopcem. Patrzył na mnie
spode łba.
-Na
mnie wołasz? zapytałam
-Odpowiedział
kiwnięciem głowy
-Czy
wiesz, co to słowo znaczy?
-Pokręcił
przecząco głową
-To
jest bardzo brzydkie słowo i nie można na nikogo tak mówić,
odparłam. Dlaczego mnie przezywasz? spytałam, ale nie
odpowiedział. Czy robisz tak, bo ja tak dziwnie chodzę?
-Przytaknął
Wtedy
odezwał się we mnie moralizator. Powiedziałam, że gdy byłam
mniejsza od niego, to zachorowałam i kiedy wyzdrowiałam, to już
nie umiałam chodzić inaczej. Dodałam także, że kiedy się kogoś
brzydko nazywa, to temu komuś jest przykro i smutno. Nie
powinieneś przezywać innych, dodałam. Odwróciłam się w kierunku
swojego wieżowca i poszłam dalej.
Szybko
zapomniałam o tym incydencie, bo nie pierwszy raz spotkałam się z
taką reakcją na kalectwo, choć nigdy wcześniej nie było to wyzwisko. Bardzo często dzieci pytały: „mamo, a dlaczego ona tak dziwnie chodzi”? Zazwyczaj
wtedy matki ciągnęły dziecko za rękę z taką siła, iż dziw, że
nie wyrywały kończyny z barku. Czasami kobiety bąkały „przepraszam”
ale zanim się oddaliły, ja próbowałam podjąć rozmowę, dając
dziecku odpowiedź na jego pytanie. W takich przypadkach, dziecko
uśmiechało się, zadowolone że nie zostało zignorowane. Częstsze
jednak były rejterady, jakby zaspokojenie ciekawości malucha było przestępstwem.
Od
spotkania z chłopcem minęło kilka dni. Znów wracałam ze szkoły
i jak to wtedy często bywało głowę miałam zaprzątniętą własnymi, niewesołymi myślami. Nagle wyrosła przede mną
postać, musiałam raptownie się zatrzymać. Cud, że nie
wyrżnęłam jak długa, przygniatając sobą małego znajomego. Stał
przede mną o kilka kroków, w takiej odległości, abym nie mogła
go uderzyć, gdybym miała taki zamiar. Wyciągnął do mnie rączkę
i otworzył zaciśniętą dłoń. Była brudna, a na niej leżał
jeden cukierek bez papierka. Zaniemówiłam. Nie wiedziałam czy
śmiać się czy płakać, bo zrozumiałam, że są to przeprosiny
za pierwsze spotkanie.
- To dla mnie, zapytałam? Tak jak wówczas nic nie powiedział tylko pokiwał głową. Gdyby nie fakt, że wtedy krzyczał za mną przekleństwo, to pomyślałabym, że mam do czynienia z niemową.
- To miłe, że chcesz mi oddać swojego cukierka, ale ja nie lubię słodyczy, powiedziałam starając się, by mówić poważnie chociaż w środku wszystko się skręcało ze śmiechu. Zrobisz mi przyjemność, jeżeli zjesz go za moje zdrowie, odparłam. Jego twarzyczka rozjaśniła się uśmiechem, a ja zobaczyłam szczerbate uzębienie. Wsadził cukierka do ust błyskawicznie, jakby się bał zmiany zdania i pobiegł w kierunku podwórka.
Zdarzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że zawsze warto
rozmawiać, bez względu na to, czy ma się za interlokutora
dorosłego czy dziecko. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy, a ja
byłam z siebie dumna, bo uznałam, że odniosłam pierwszy sukces
wychowawczy.