środa, 30 grudnia 2015

TRYPTYK POŚWIĄTECZNY cz.2

   Jestem nadmierną optymistką albo bezgranicznie głupią kobietą. Przez cały listopad dziewczynie mojego syna(na starym blogu nazywaną panną J, a od zeszłorocznej wigilii córką) tłumaczyłam w smsach jak moim zdaniem powinniśmy rozplanować przedświąteczne porządki i zakupy, żeby nie było tak jak co roku, wszystko na ostatnią chwilę. Synowi, to samo przekazałam ustnie i zgodził się na mój plan. Nawet zaczął go realizować, myjąc 19 grudnia okna. Tyle tylko, że przez następne 3 dni nie zrobił w moim domu nic. Rozumiem, że czasami człowiek może się źle czuć, zabalować lub wystąpią inne okoliczności uniemożliwiające działanie zgodne z planem. Jeżeli coś takiego następuje, to w pierwszym dniu powrotu do normalności, zabieram się do pracy wcześnie i ze zdwojoną siłą, żeby zaległości nadrobić.  Liczyłam, że w naszym przypadku, tym dniem będzie środa.
   Wstałam około 8, zmierzyłam sobie ciśnienie, a ponieważ było dobre, walnęłam kawę na rozpęd i zabrałam się do sprzątania łazienki. Syn wkroczył do mieszkania około godziny 12.00 z takimi słowami na ustach: „daj swoją listę, bo jedziemy na zakupy”. Po 3 godzinach sprzątania pot mi spływał po twarzy i innych częściach ciała strugami, a ja nie byłam w ugodowym nastroju. A gdzie” przepraszam mamo, że nawaliłem w poprzednich dniach” albo jakiekolwiek inne słowa, które uspokoiłyby mnie, że pomimo poślizgu zdążymy ze wszystkim? Już w niedzielę zdałam sobie sprawę, że czego nie zrobię sama, to może nie być zrobione. Ponieważ oprócz dostarczonych już upominków miałam jeszcze jeden dla znajomych mieszkających za parkiem, wiedziałam że będę musiała wziąć taksówkę, by go Im wręczyć, bo choć mieszkamy od siebie o przysłowiowy „rzut beretem”, to na piechotę dla mnie za daleko, a K.J(tak będę określała na blogu syna) prędzej wyrzuci prezent do kosza i powie, że przekazał niż to faktycznie zrobi.  Przymus poruszania się taksówką sprawił, że zakupy postanowiłam zrobić osobiście w czwartek, by mieć pewność, że są. Dlatego na słowa syna, ujęłam się dumą i odpowiedziałam ”dawałam sobie radę przed twoim urodzeniem, dam i teraz. Sama jak widzisz sprzątam, sama zrobię zakupy”. Wyszedł trzaskając drzwiami. Nie wiem po kim on ma ten dziadowski nawyk, klamka u drzwi wejściowych już ledwo się trzyma. Jeszcze jedno czy dwa walnięcia i odpadnie, a ja zostanę zatrzaśnięta w chałupie.
   Po godzinnym odpoczynku, żeby rozprostować nogi, zabrałam się za sprzątanie kuchni. Około godziny 20.00, gdy już kończyłam, ponownie zobaczyłam swoją latorośl. Zajrzał do kuchni i zapytał: ”bigosu nie ma, a myślałem, że sobie podjem.” Wybuchający granat mniej by mnie rozerwał niż złość jaka się we mnie zebrała na te słowa. Odpowiedziałam, że raczej nie zjadłby niczego, co byłoby gotowane w brudnej kuchni, więc chyba naturalnym jest, że najpierw musiałam ją wymyć . Wyjątkowo potulnym głosem odparł: „rozumiem, a u mnie ani posprzątane ani zakupy nie zrobione, bo jak ty dla siebie nie chciałaś, to nam się nie chciało jechać”. Adrenalina podniosła mi się do granic wytrzymałości ale zacisnęłam zęby i powiedziałam tylko „kolacja jutro o 20.00”. „To mamy przyjść” zapytał. A czy jest jakiś powód, dla którego miałoby być inaczej odparłam. „Myślałem, że się gniewasz”. To o co mam pretensję to jedno, a to że nie chcę samotnej wigilii, to drugie skwitowałam. Dodałam także, że gdyby po psy przyszedł następnego dnia, a ja byłabym na zakupach, to niech powiesi firankę, którą zostawię przygotowaną na stole. Powiedział „dobrze” i wyszedł.
   O godzinie 22.00 zabrałam się za gotowanie bigosu. Nie wiem czy to ze zmęczenia, czy w tym dniu” nie płacili mi za myślenie” ale zamiast wyjąć z lodówki tylko mięsa do bigosu, ja wytargałam całość, również to do pieczenia. Z pieczeniem jest taka trudność, że ja nie używam piekarnika(mam taką fobię), więc dużo wcześniej ustaliłam z synem, że upieczemy mięso wtedy, gdy on będzie sprzątał, by móc jednocześnie doglądać mięsiw. Ponieważ nie sprzątał, a ja we wtorek nie powiedziałam" weź mięso do siebie i upiecz", to oprócz bigosu musiałam zrobić również pieczyste. Moją kuchnię trudno właściwie tak nazywać, bo jest to wnęka metr na metr bez drzwi. Nie mogę na blatach zostawiać jedzenia, bo moja suczka Masza, bardzo chętnie konsumuje wszystko, co jest w jej zasięgu. Dlatego do godziny 3 nad ranem nie wychodziłam odpocząć. Gdy kapusta była połączona z mięsem, w garnku piekł się schab, a w innym szynka, mogłam pójść rozprostować nogi. I to był mój błąd, obudził mnie zapach spalenizny. Schab oskrobałam z największego „węgla” i schowałam do szafki, a szynkę zostawiłam w garnku, mając świadomość, że „święty Boże nie pomoże” ani mięsu ani garnkom.
    W dzień wigilii wstałam około 8 i choć miałam „piach” pod powiekami, to po codziennym rytuale: ciśnienie, kawa...rozpęd, udałam się na zakupy. Na szczęście trafiłam na przesympatycznego kierowcę, który najpierw podwiózł mnie pod „Biedronkę”.Ponieważ nie kupiłam w niej mielonego na pieczeń rzymską, którą obiecałam „synowej”, to zadzwoniłam do syna żeby jeżeli tę potrawę chcą mieć, kupili mięso oraz napoje (także alkoholowe). Z wielkim zdziwieniem usłyszałam pretensje syna, że był po psy, a dom zastał zamknięty i mogłam chociaż napisać smsa, że wychodzę. Miał szczęście, że nie chciałam słać wiązanki przy kierowcy, bo w przeciwnym razie usłyszałby, że po pierwsze dzień wcześniej uprzedzałam o zakupach, po drugie myślący człowiek nosi klucze od domu przy sobie, po trzecie wielokrotnie się zdarzało, że sms-ów nie odczytywał na czas. Porządnie podminowana moim zdaniem niesłusznymi pretensjami,  podjechałam do sklepu gospodarstwa domowego. W  związku ze spaleniem mięsa, obawiałam się, że garnków nie doszoruję. Brak mięsa mogłam znieść, bo jak to powiadają „obędzie się cygańskie wesele bez marcepana” ale bez garnków nie, tym bardziej, że część z posiadanych przeze mnie, syn wypożyczył „na wieczne nieoddanie”. Z okazji świąt postanowiłam zaszaleć i kupiłam 4 garnki ze stali nierdzewnej(bardzo spodobały się mojemu synowi gdy już je zobaczył), 2 garnki emaliowane i jedną patelnię. Wraz z zakupami z „Biedronki” miałam 6 sporych reklamówek i zastanawiałam się jak wniosę je po 10 schodach do windy. Na pomoc młodych nie miałam co liczyć, bo gdy do nich dzwoniłam, to się dowiedziałam, że są na zakupach i po psy przyjdzie dopiero gdy je zakończą. 
   Ja tymczasem podjechałam pod dom znajomych i przekazałam gwiazdkowy upominek.. Byli zaskoczeni, a ja zadowolona, że mogłam w tym szczególnym dniu, wywołać uśmiech na czyjejś twarzy. Z taksówki zadzwoniłam do sąsiadki mieszkającej nade mną, prosząc żeby jej syn(mój ulubieniec) pomógł mi z zakupami, gdy będę pod domem. Wielkość człowieka mierzy się wielkością jego dobroci. W głosie sąsiadki wyczułam nutę niezadowolenia, bo właśnie Paweł szykował się do wyjścia ale oczywiście mnie nie zawiedli. Młody człowiek wniósł mi toboły pod same drzwi, a ja je złożyłam w przedpokoju, bo dalej nie byłam w stanie z powodu bólu nóg i zmęczenia.
   Mój syn zjawił się jakąś godzinę później,  postawił torby z napojami na środku kuchni(bo tak trudno było je wyjąć z reklamówek i umieścić alkohol w lodówce, a napoje na blacie obok czajnika) i poszedł z psami. Gdy wrócił, to jego jedyną reakcją na siaty, było stwierdzenie”ale zakupy zrobiłaś”. Nie zajrzał do toreb, nie przeniósł ich do kuchni. Muszę mu oddać sprawiedliwość, że zapytał czy ma przyjść wcześniej żeby mi pomóc, a ja odmówiłam sadząc, że w ciągu tych kilku godzin które zostały do 20, dam radę z potrawami, przygotowaniem stołu, ubraniem choinki i zamienieniem domowej podomki na stosowny do chwili strój. Był czwartek około godziny 15.00.

Na tegorocznej wigilii była mniej elegancka niż na tym zdjęciu. żałuję, że nie umiem go powiększyć, bo wtedy przekonalibyście się, że "te oczy nie mogą kłamać".





5 komentarzy:

  1. Choć historie z K. za każdym razem wyprowadzają mnie z równowagi, bo nie ogarniam Waszych relacji, to z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!!
    Chociaż, jak tak się głębiej zastanowić to widać wyraźnie jak charakterami jesteście do siebie podobni. Gdyby za upór płacili bylibyście najbogatszym teamem w Polsce ;-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Zante! to zdanie o podobieństwie charakterów mnie zaskoczyło. Moja synowa wypowiedziała się podobnie w pierwszy dzień świąt, a ja stwierdziłam, że się myli. Ja uważam, że gdybyśmy mieli podobne charaktery, to nie reagowałabym w sposób tak emocjonalny na jego wyczyny, tylko uznała to za "oczywistą oczywistość", bo podobni tak samo myślą i tak samo się zachowują. Co do uporu, to się zgadzam, że każde chce przeforsować swoje. Bogactwo nam raczej nie grozi ale potraktuję Twoje słowa jako życzenia noworoczne. Żebyś na ciąg dalszy nie czekała długo, to za chwilę opublikuję część 3, na szczęście ostatnią. W Sylwestra zatańcz za mnie choć jeden maleńki kawałek, wtedy będę miała wrażenie, że też jestem na zabawie. Nieważne czy to będzie zabawa w lokalu czy domówka. Buziaki dla całej Twojej ferajny.

      Usuń
    2. Myślę, że dlatego właśnie reagujesz tak emocjonalnie na postępowanie K., że są to cechy, które u Niego się ujawniają, a których u siebie nie lubisz. Każdy ma jasną i ciemną stronę i widząc w swoim dziecku tę, którą uważasz (może podświadomie) za ciemną, wściekasz się tym bardziej. Znasz mechanizmy, które K. kierują.
      Ale oczywiście mogę się mylić.
      P.S. Tańców nie będzie, bo zostajemy w domu, we dwójkę i raczej tańczyć nie będziemy;-))))

      Usuń
  2. Kochana
    Nie rozumiem zachowania syna?
    Nie znam go jeszcze zbyt dobrze, poprzez bloga.
    Nie lepiej zaprosić na Wigilię miłego sąsiada?
    Zbyt wiele obowiązków bierzesz na swoje barki i schorowane ciało!
    Nie musi być pieczystego, czy bigosu.
    Zrób małe ilości potraw, aby się nie przemęczać.
    Święta, to czas radości, a nie smutku, bólu, zmęczenia!
    Pozdrawiam i przytulam mocno:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Moje relacje z synem są trudne, a zupełnie nie do pojęcia dla tych, którzy mają dobry kontakt z własnymi dziećmi. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń