niedziela, 10 lipca 2016

NAŁÓG


   Historia jest tragiczna, chociaż rozpoczęła się niewinnie 41 lat temu. Po pierwszym roku studiów (tak mi się wydaje, że to właśnie było wtedy) wyjechałam do sanatorium do Ośrodka Rehabilitacyjnego w Lądku Zdroju. Poznałam tam dwie Górnoślązaczki: Olę i Celinę. Olka była na etapie popalania papierosów. Dla mnie temat nie był nowy, bo wszyscy członkowie mojej rodziny byli palaczami. Ja do opisywanego momentu wzbraniałam się dzielnie. Kiedy jednak Olka wyciągnęła paczkę „Feminy” i powiedziała, „one są bardzo słabe, spróbuj”, no to nie chciałam wyjść na cykora.

To jest właśnie miejsce, w którym rozpoczęłam swoją  nikotynową edukację. W tej chwili nosi nazwę Dom Weterana.
od takiej paczki się zaczęło

O ile pamiętam stateczna, zrównoważona i zawsze rozsądna Celinka, nie brała udziału w tym niecnym procederze. Pod jednym względem moja koleżanka miała rację, papierosy były słabiutkie, bo pusty filtr zgniatałam zębami, a część wypełniona tytoniem wydawała mi się nad wyraz krótka i po kilku pierwszych „szlugach” nie czułam się napalona ani tym bardziej uzależniona. Tkwiło we mnie głębokie przekonanie, że panuję nad nową „umiejętnością” i w każdej chwili mogę to zakończyć.
   Z natury jestem człowiekiem otwartym i szczerym. Nigdy nie lubiłam tajemnic, sekretów, działania w ukryciu.Wiedziałam, że rodzice nie będą zachwyceni tym, że palę papierosy, ale po powrocie do domu nie chciałam oszukiwać, kryć się i kombinować. Chociaż listy z sanatorium pisywałam rzadko, bo to tylko miesiąc rozłąki, to jednak wtedy poszedł w świat tekst zatytułowany „Kochani rodzice, zaczęłam palić papierosy”, a dalej było to co już wiecie z dwóch wcześniejszych zdań.Jak wspomniałam papierosami „Femina” nie byłam zachwycona i powiedziałam sobie, że jeżeli mam już palić, to takie, by je „czuć”. W moje życie wkroczyły „Zefiry”. Lubię zapach i smak mięty, więc przez jakiś czas były to „moje” papierosy. Po rozpoczęciu roku zaczęłam jednak eksperymentować z innymi markami. Od rodziców dostawałam 100zl(czerwonego Waryńskiego) kieszonkowego w miesiącu i nie obchodziło ich, jak ja to wydaję. Biorąc pod uwagę, że pierwszą rzeczą było kupienie bloczka(100 sztuk) biletów ulgowych, to te 50(zielony Świerczewski) na niewiele wystarczało.  Mentol wysuszał mocno gardło, na scenę wkroczyły „Carmeny”. Długie, białe i mocno aromatyzowane, nie zagrzały miejsca w mojej torebce. Po nich było „Caro”, przez krótki czas „Klubowe”, które stale palił mój ojciec. Z chwilą gdy siostra wyszła za mąż zapanowała w rodzinie moda na „Ekstra mocne”, bo takie palił jej mąż. Wszyscy poza ojcem przerzuciliśmy się na „schabowe”. Były warte swej nazwy. Najgorzej z tym nałogiem było w czasie, gdy tytoń był na kartki. Nie wystarczało przydziału na osobę, dla naszej rodziny. Ja raz w kantynie jednostki kupiłam karton „Wiarusów”, bo były w wolnej sprzedaży ale nie dla siebie tylko dla swojej lekarki, ginekologa. Ponieważ przyjęła mnie na wizycie prywatnie u siebie w domu i nie chciała za to pieniędzy, to "Wiarusy" dałam w podziękowaniu.
   Przez te 40 lat ceny papierosów ulegały zmianom. Kiedy te, które aktualnie paliłam drożały, to poszukiwało się tańszych lub w takiej samej cenie ale „lepszych” smakowo. Dlatego też przez ostatnie kilka lat „małpując” matkę paliłam „Goldeny”, a ostatni rok „Winstony”.
   Nadszedł czerwiec 2016 roku, kaszel, ból głowy, złe samopoczucie i przeświadczenie, że to wszystko z powodu zbyt dużej ilości wypalonych papierosów. Pali się więcej, bo człowiek się oszukuje, że papieros uspakaja, gdy stres dobija, bo nic nie układa się tak jak by się chciało. Choroba jednak wzięła górę i nie ciągnęło do papierosa dzień, potem drugi i następne. Po pięciu dniach nie palenia, gdy zaczęłam brać antybiotyk, czułam się wprost rewelacyjnie: z rana nic nie dusiło w piersiach, nie było kaszlu i flegmy. Tylko poczucie lekkości, jakby nagle ubyło lat. Powiedziałam sobie wytrzymałaś 5 dni, wytrzymasz tydzień, a potem były trzy następne. Nie palę od miesiąca. Jak długo wytrzymam? Nie mam pojęcia. W 2012 i 2013 roku, gdy leżałam najpierw tydzień, a potem dwa w szpitalu, to też nie paliłam, bo nie chciało mi się z nogami jak balon drałować na dwór by się zaciągnąć. Jednak pierwszą rzeczą jaką robiłam po opuszczeniu szpitala było zapalenie papierosa i powrót do nałogu. Kiedy różni ludzie namawiali mnie, żebym rzuciła palenie, bo mam skrócony oddech, bo zaburzenia krążenia, to śmiałam się, że każdy musi na coś umrzeć, a u mnie przynajmniej „gruźlicy nie stwierdzą z braku płuc”. Po trzech tygodniach od rzucenia palenia, wzięłam kalkulator do ręki i zrobiłam proste działania matematyczne 41 lat x 365 dni x paczka papierosów dziennie równa się 14965 dni x 10 zł za paczkę(średnia cena) to daje 149 650 zł. Całkiem niezłą sumkę puściłam z dymem, a jeżeli uwzględnić, że cena niektórych papierosów przekraczała 10 zł, a niekiedy paliło się więcej niż paczkę, to gdyby zaokrąglić tę kwotę do 200 000, to być może nie popełniłoby się wielkiego błędu.
Nie namawiam palaczy żeby rzucili palenie, tym bardziej że alkoholik niepijący nawet wiele lat, nadal jest alkoholikiem, bo w każdej chwili może sięgnąć po kieliszek. Tak jest z każdym innym nałogowcem: palaczem, hazardzistą, seksoholikiem.
   Kiedy tydzień nie paliłam, to mój syn powiedział: po takim czasie, głupio byłoby wrócić ale ja Cię czymś zdenerwuję i Ty sięgniesz z powrotem po fajki. W ciągu tego miesiąca denerwował mnie wielokrotnie, tak jak niezliczoną ilość razy łapałam się na tym, że chce mi się zapalić. Przypominałam sobie wtedy te wieczory(bo wtedy najczęściej to nachodzi) kiedy zlewałam się potem, czułam niewytłumaczalny lęk i nerwowość. Bałam się, że antybiotyk nie działa, a mnie dopadła sepsa. A to była reakcja organizmu na odstawienie nikotyny. Podobno jak się wytrzyma te objawy przez miesiąc, to w miarę upływu czasu będzie lepiej. Póki co nie jest. Do niedawna w każdym pokoju leżał jeden papieros ale syn je wypalił „żeby ciebie nie kusiło” mówił, gdy po nie sięgał. Przez te 30 dni teoretycznie zaoszczędziłam 400 zł, bo nie wydałam ich w czerwcu na papierosy. Kupiłam sobie w tej kwocie drukarkę ze skanerem 180 zł, pompkę do kół i maszynkę do strzyżenia włosów. Ponieważ jednak w czerwcu ogólnie na utrzymanie wydałam znacznie więcej pieniędzy,  więc tej „papierosowej oszczędności” nie widać. Mam jednak nadzieję, że w swoim postanowieniu nie wracania do palenia wytrzymam pozostałe miesiące(jeżeli nie życia, to przynajmniej tego roku) i wtedy zacznie być ona odczuwalna nie tylko na zdrowiu ale i w kieszeni. Jedyna rzecz nad jaką nie potrafię jeszcze zapanować, to jedzenie kanapek, zup, kotletów co dwie godziny, a pomiędzy nimi zagryzanie paluszkami, krakersami, cukierkami lub żucie gumy., gdy nachodzi chęć zapalenia.  A przecież nadmierne kilogramy są dla mnie równie niewskazane jak palenie. Wczoraj syn był w aptece po suplement diety na chrząstkę stawową, maść na zmienioną skórę podudzi, a o „Apetiblocku” zapomniałam.
   NIKOGO DO NICZEGO NIE NAMAWIAM, opisałam tylko to co się wydarzyło w czasie tego "chorowitego" miesiąca.

piątek, 8 lipca 2016

KOŃ BY SIĘ UŚMIAŁ i to przez dwa dni z rzędu

                                          

   Uwielbiałam serial „Koń, który mówi”, bo odpowiadało mi poczucie humoru  bohaterów w tym tytułowego zwierzęcia. Ten film przypomniał mi się właśnie dzisiaj, bo od rana przeżywam gehennę. Nie mogłam wstać z łóżka, choć obudziłam się przed siódmą. Nogi były tak napięte, że nie chciały oderwać się od podłogi. Przesunęłam się całym ciałem na koniec kanapy, podniosłam na rękach na taką wysokość, by tyłek posadzić na stojącym obok krześle. Będąc w pozycji siedzącej, zabrałam się za pakowanie czasopism ze wzorami serwetek, dla młodej znajomej poznanej niedawno w sieci. Kiedy paczka była zrobiona(teraz czeka aż syn będzie miał ochotę zanieść ją na pocztę), postanowiłam przejść do drugiego pokoju i poczytać blogi. Przyjęłam postawę stojącą, a tu nogi ani nie chcą się podnieść, ani przesunąć o centymetr. Po kwadransie bezskutecznych prób, byłam zmuszona rzucić się na kanapę i balansując ciałem, podążać cielskiem w kierunku wezgłowia.
    Nie wiem czy naprawdę zeszczuplałam. Syn i kobieta z banku tak twierdzą, ale jak przychodzi do przemieszczania się czy to na stojąco czy siedząc, to jakoś tak ciężko.
Kiedy 23 czerwca nie mogłam dowlec się do banku, myślałam, że to z powodu miesięcznego leżenia, bo w tym czasie faktycznie miałam mało ruchu, sił nie wystarczało. Wczoraj ledwo doczłapałam do laptopa,  zwaliłam takie samopoczucie na pogodę. Deszczowo i pochmurnie, stawy rąk i nóg bolą mocniej, a smarowanie „Voltarenem” nie pomaga tak bardzo jak tej pani od hortensji w reklamie. Kilka dni temu, gdy znów nastąpiła blokada w chodzeniu, a ja nie chciałam uruchamiać wózka, bo boję się uzależnić, to znalazłam sposób na „chodzenie”. W jednej ręce trzymam trójnogą kulę(zupełnie nie wiem czemu kupując ją wzięłam tylko jedną), a drugą pcham chodzik. Wygląda to komicznie ale przynosi rezultaty o tyle, że żółwim tempem posuwam się. Sądzę, że wspierając się na kuli przenoszę ciężar ciała na tę stronę i dlatego przeciwległa dolna kończyna jest w stanie się przesunąć.
    Dzisiaj jednak nawet ten sposób chodzenia zawiódł, bo nie udało mi się przejść od stołu w inną część pokoju. Lewa noga tkwiła przy podłodze jakby była przyklejona. W chwili, gdy  klapnęłam na kanapę i usiadłam na środku, wzięłam starą smycz, zakończoną pętlą, wsadziłam tam lewą stopę. Unosząc ją rękoma,  podniosłam nogę 50 razy na wysokość 5 cm od podłogi. To była moja gimnastyka. Na nic więcej niestety mnie nie stać. Kiedy przyszedł syn, by wyprowadzić psy, kazałam sobie zrobić kawę i śniadanie(sama nie dawałam rady dojść do kuchni), wierząc że wzmocniona w ten sposób przejdę do laptopa by poczytać i napisać niniejszy tekst. Za myślenie mi dzisiaj nie płacą, bo zamiast poprosić syna, by pomógł mi przemieścić się do pokoju, to ja pozwoliłam mu wyjść. Pięć minut później klnąc na czym świat stoi okręcałam się wokół własnej osi, by przetoczyć się do przedpokoju. Na wysokości łazienki, weszłam do niej za potrzebą i siedząc na sedesie za pomocą smyczy ćwiczyłam lewą nogę. Pięćdziesiąt zgięć i wyprostów pozwoliło mi przejść od łazienki(2 m) do pokoju syna i usiąść przy laptopie. W czasie marszu, nie tylko w prawej ręce dzierżyłam kulę, ale lewą trzymając się chodzika ściskałam smycz rozciągniętą od stopy do biodra. Jak noga nie chciała się ruszyć, to ją podciągałam za sznurek i w ten sposób pokonywałam dystans.
Nie tylko koń by się uśmiał, widząc jakie cuda uskuteczniam, by się poruszać. Wieczorem poproszę syna żeby zrobił mi zdjęcie.
w prawej ręce kula,w lewej trzymam sznurek  i wspieram ją na uchwycie chodzika.










Następnego dnia godzina 11.30
Tego samego wieczora już nie chciało mi się przenosić zdjęcia do laptopa. Być może kogoś zgorszę, tą fotką ale trudno, obiecałam. W piątek rano podniosłam się z łóżka, opierając się o mały stolik doszłam prawie do drzwi ale dalej już nie mogłam zrobić lewą nogą kroku. Powrót do łóżka był możliwy, dzięki temu, że przysunęłam do miejsca gdzie stałam krzesło, usiadłam na nie i potem suwając je w kierunku kanapy, przeniosłam się.
    Reszta odbyła się tak jak wczoraj. Przyszedł syn, zrobił śniadanie i rozpoczęła się dyskusja typu „co było pierwsze jajo czy kura”. On twierdził, że nie mogę chodzić, bo za dużo używam opaski magnetycznej. Po drugie zanikają mi mięśnie i ja nie zginam nóg w kolanach. Oba stwierdzenia, to bzdura i gdy próbowałam mu to uświadomić, znowu doszło do awantury. By uciąć temat kazałam wystawić wózek, napompować koła i przejechałam do mniejszego pokoju. Gdybym go prosiła żeby mnie przeprowadził, to tyle by ględził, że straciłabym resztkę nerwów i cierpliwości. On zaraz potem poszedł do siebie, bo okazało się, że poświęcenie matce półtorej godziny, to za długo. Teraz muszę dowiedzieć się, gdzie naprawiają chodziki, bo oba hamulce mam zepsute i już parę razy rozciągnięta byłam ponad miarę, gdy „kochaś” mi odjechał za daleko, a ja nie mogłam go przystopować. W poniedziałek jadę do sklepu ze sprzętem rehabilitacyjnym,tam kupowałam chodzik, może i tam będę mogła go naprawić, jeden problem miałabym z głowy.  Muszę, też znaleźć faceta, „złotą rączkę”, bo ja myślałam iż z kręceniem na rotorze nie daję sobie rady, bo ma on za daleko rozstawione pedały. Mój ancymon twierdzi, że to trzpień na którym pedał jest osadzony jest za długi i dlatego ja mogę pchnąć tylko do wyprostu nóg, a nie jestem w stanie zrobić ruchu okrężnego. K.J dzisiaj oświadczył, że hamulcami i rotorem się nie zajmie, bo nie zna się na wszystkim. Dlatego muszę do tych dwóch rzeczy poszukać innych, którym chciałoby się tym zająć. Najzabawniejsza będzie chwila, gdy już te rzeczy będą zrobione, wtedy on zainteresuje się, ile mnie to kosztowało i oczywiście stwierdzi iż przepłaciłam. Dzisiaj na przykład wygłosił tezę, że ja zamiast rotora powinnam mieć stepper, a jak jakiś czas temu, prosiłam żeby się zorientował jakie urządzenie z tych dostępnych do ćwiczeń będzie dla mnie dobre, to twierdził, że żadne.
    Nie ma chyba gorszej rzeczy niż brak odpowiednio dużego grona znajomych, bo wtedy można byłoby szukać ludzi, którzy znaliby się każdy na czym innym. Chyba jednak gorsze jest posiadanie syna teoretyka, który wszystko wie najlepiej, ale jak przychodzi do konkretów, to mówi "nie mogę znać się na wszystkim".  Znać się nie musi ale zainteresować się tym, kto może się znać, to chyba by mógł? Czy wymagam za dużo?
    Poza tym może w punkcie naprawy rowerów, facet będzie umiał wymienić pedały w rotorze na takie z krótszym trzpieniem. Kończę wpis i wracam do Google, poszukać, gdzie blisko nas jest naprawa rowerów. Miłego weekendu.

środa, 6 lipca 2016

KSIĄŻKA

   


   Jako bibliotekarka z wykształcenia i krótko uprawianego zawodu, powinnam w teorii i praktyce znać się na książkach. Nie wnikam w tym miejscu jak duża powinna być to znajomość. Przeczytałam ich zbyt mało w porównaniu z innymi bibliotekarzami i  wielu ludźmi innych zawodów, by twierdzić, że jestem ekspertem. Niemniej jednak jakieś blade pojęcie o tym mam, przynajmniej teoretycznie.
   Dziś chciałabym opowiedzieć o czymś, co książką z pewnością może być. Ja od soboty do dnia dzisiejszego zapoznawałam się z tekstami i bawiłam się przednio. Gdyby zrobiono z tego książkę z pewnością należałoby ją zaliczyć do prozy współczesnej, chociaż omawiane wydarzenia rozgrywają się na przestrzeni 60 lat. Można by więc powiedzieć, że jest to powieść współczesna z elementami historii najnowszej. Wszystko co zostało napisane, poznajemy dzięki autorowi, można także uznać to za autobiografię. Ponieważ autorka opowiada o Polsce, Holandii, Berlinie, Maderze i bliżej nie sprecyzowanych do końca krajach położonych na antypodach, to zaliczyć by można tę pozycję do powieści podróżniczo - przygodowych, bo przygód autorka miała sporo i to różnego kalibru. Jako kobieta osobiście najbardziej lubię powieści obyczajowe, romanse, kryminały. To co czytałam w ostatnich 5 dniach wątki takie zawiera; poznajemy ludzi z całego świata, ich obyczaje, religię, sposób myślenia. Opisano też kradzieże( np. telewizora) i porywy serca, chociaż dla bohaterki nie mające happy endu. Jak by powiedziała ona sama „tak bywa, a żyć trzeba dalej”.
   Mnie w tych tekstach podobały się trzy rzeczy: trzeźwe patrzenie na obecną rzeczywistość polską, europejską, światową;subiektywna ale jakże celna ocena naszej trudnej przeszłości; bez względu na opisywane zdarzenie, pozostanie wierną początkowemu założeniu, „że ma to być wesoły blog.”, a autoironii i poczucia humoru autorce nie brakuje. A znajdziecie go moi drodzy tutaj https://renatak484.blogspot.com/.   Tytuł bloga jest szalenie mylący, bo autorka choć ma lat 50+, to duchowo na pewno nie jest „w jesieni życia”, a jeżeli należy do długowiecznych, to jeszcze nie tylko jesień ale i niejedną zimę zaliczy. Jej co najmniej 40 jesieni i zim życząc, Was mili moi zachęcam do pójścia w moje ślady i głębsze poznanie autorki poprzez pryzmat snutych przez Nią wspomnień.

poniedziałek, 4 lipca 2016

UPALNIE I ŚMIESZNIE

   W ostatni dzień czerwca napisałam posta, który miał być sygnałem, że po miesięcznej przerwie, wracam do blogowania. Cieszyło mnie to bardzo, bo osłabienie jakie towarzyszyło chorobie, nie pozwalało nic robić. Nawet książek czytać mi się nie chciało, bo nie wiem czemu, nie umiem na kanapie przyjąć pozycji półleżącej. Jakoś tak dziwnie się dzieje, że gdy nie mam stóp opartych o podłogę, tylko nogi są wyciągnięte na posłaniu, to po kilku minutach już leżę rozciągnięta jak długa. Dlatego też czy oglądam telewizję, szydełkuję czy czytam, to najlepiej się czuję w pozycji siedzącej: plecy oparte o ścianę lub kanapę, nogi spuszczone z niej na podłogę. W takim „ustawieniu” ciała, nogi szybko puchną, a jak je podnoszę i podstawiam pod nie stołek, pufę czy cokolwiek innego, to giczały drętwieją, skurcze łapią i zirytowana siadam w ulubiony sposób. Jak robię coś siedząc na krześle, to też za długo nie wyrabiam, bo plecy zaczynają boleć mnie w okolicach krzyża. To wszystko prowadzi do jednego wniosku, nie mogę w ciągu danego dnia poświęcić się dłużej jednej czynności, bo muszę często zmieniać pozycję.
   Po napisaniu posta, wróciłam do swojego pokoju, rozciągnęłam się na łóżku i tak zastał mnie syn,który przyszedł wyprowadzić psy. O dziwo pamiętał o kupieniu farby do włosów, bo powiedziałam mu, że nie mam siły jeździć po dzielnicy i szukać nowego fryzjera. Stanęło na tym, że on położy mi rano farbę na włosach, a wieczorem przyniesie maszynkę do strzyżenia i obetnie mnie sam, bo chodzi o to, żeby nie było długich włosów na karku i czole, bo gorąco i szybko się pocę. Powiedział:”obejrzę kilka filmików na you tube i elegancko sam cię obetnę”. Wieczorem maszynki nie przyniósł, bo zginęła nasadka, która gwarantowała, że nie wygoli mnie do zera. On szukał, jego panna sprawdzała i nie ma . "Diabeł ogonem nakrył" . Awanturę zrobiłam, bo najbardziej denerwuje mnie to, jak obiecuje, a potem ledwo zacznie i nie dokończy. Ile razy dochodzi do takiej sytuacji, to jego ojciec mi się przypomina, bo ten facio słynął z tego, że jedno mówił, co innego robił, a Bóg tylko wiedział, co tak naprawdę myślał. Do jednej sytuacji potrafił mieć kilka wersji, w zależności od tego czy było to na bieżąco, czy też jakiś czas po samym zdarzeniu.
Niby następnego dnia(piątek) miałam już na 100% mieć te włosy skrócone. Tak się jednak nie stało, ponieważ mecz Polska - Portugalia był i mój syn mocno skacowany przyszedł i trwał w tym stanie do niedzieli rano. Ja nie chcąc się denerwować, zajęłam się poprawkami krawieckimi. Okazało się bowiem, że bluzka, którą przerabiałam w zeszłym roku z sukienki, w którą się już nie mieściłam, pije mnie pod pachami, biust jakoś nienaturalnie ściśnięty. Na przodzie zrobiłam rozcięcie, żeby piersiom luźniej było, pachy od dołu głębiej podcięłam, a ponieważ nie chciało mi się ich wykańczać pliskami, to podszyłam tasiemką. Wszystko było sfastrygowane już w sobotę, ale nie miałam nastroju, żeby przeszyć maszyną. Dokończyłam poprawki dzisiaj w południe. Drugą rzeczą do dokończenia była wizytowa koszula syna, która wisiała w mojej szafie parę lat. W czasie choroby, gdy biły na mnie siódme poty, często zmieniałam koszule nocne i wszelkie okrycia. W pewnym momencie, zabrakło moich własnych i sięgnęłam po koszulę syna. Była za wąska, obcięłam rękawy i nie dopinałam przodu. W ów piątek podwinęłam miejsca po rękawach, żeby się nie strzępiło, usunęłam guziki, rozprułam dziurki i założone podwójnie przody. Obie części koszuli zszyłam na przodzie, kawałkiem koronki zamaskowałam miejsca po zapięciach i teraz mam wciągane przez głowę „wdzianko” domowe. Nie wierzyłam kiedy w piątek rano, mój syn pomimo nieciekawego wyglądu, obiecał, że wieczorem jak upał będzie mniejszy pojedzie do hipermarketu i kupi wszystkie rzeczy, które w ciągu ostatniego tygodnia zaczęły mi być niezbędne.
   Po pierwsze pompka do kół. Mieliśmy 23 czerwca jechać do banku, bo musiałam osobiście pozałatwiać pewne sprawy. Ponieważ byłam słaba i ruszałam się jak mucha w ciąży, to powiedziałam do syna : szykuj wózek, to mnie powieziesz.
Tak mniej więcej wygląda, ten mój wehikuł. Syn się upierał, że pomimo złożenia siedzenia, koła są za wysokie, by zmieścić go w bagażniku taksówki.
   Gdy przyszedł dany dzień, ja wykąpana i ubrana czekam na syna, by wystawił z kąta „karocę”. On mi na to, „myślałem, że ty z tym wózkiem, to żartujesz. Po pierwsze nie wejdzie do taksówki, po drugie opony to flaki, skąd wezmę ci teraz pompkę”. Myślałam, że krew mnie nagła zaleje. Tam w banku czeka na mnie kobieta, bo dzwoniłam i potwierdziłam, że będę, a ten mi wyjeżdża z trudnościami. Skończyło się na tym, że zaciskając zęby z bólu, zeszłam do taksówki, podjechałam pod bank i nadludzkim wysiłkiem dowlokłam się na miejsce. Z powrotem było równie ciężko, dlatego gdy przekroczyłam próg własnego domu, ległam na kanapie i nie podnosiłam się przez kilka dni.
    Kolejną rzeczą, którą zapragnęłam sobie kupić była drukarka ze skanerem. Syn miał te sprzęty w swoim zestawie komputerowym ale zabrał wszystko na wynajmowane mieszkanie. Gdy chciałam żeby mi coś zeskanował lub wydrukował, to okazywało się, że a to tuszu nie ma, a to komputer nie działa. Dlatego ostatnim razem, gdy usłyszałam takie wymówki, obiecałam sobie, że kupię własną drukarkę. Trzecią rzeczą jaką obiecał kupić tego dnia,  była oczywiście nowa maszynka do strzyżenia. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu przyszedł po 20-tej ze wszystkimi zakupami. Co prawda już tego wieczora nic nie robił, bo to i tak cud jakiś był, że 3 rzeczy za jednym zamachem załatwił. Drukarka jeszcze nie podłączona stoi przy biurku, gdzie laptop. Koła wózka nie napompowane ale póki co nie planuję do końca tygodnia żadnej eskapady, więc rabanu nie robię.
   W niedzielę rano syn wkroczył do mieszkania i już od progu oznajmił, że przyszedł mnie ostrzyc. Jak powiedział tak zrobił. Miałam zamieścić fotkę nowej fryzury ale on zamiast pstryknąć mi samą głowę, to dał całą " facjatę" i nie pozwoliłam żeby to wgrywał w laptopa i porządnych blogowiczów straszył. Ważne, że cel został osiągnięty: siwych włosów nie widać, długie kłaki po szyi i czole się nie plątają, ja nie jestem mokra tak jakbym spod prysznica wyszła. Kiedyś, gdy nie miałam siły iść do fryzjera, nawet tego najbliższego, to sama stanęłam w łazience przed lustrem i ciachałam jak popadło. Wyglądałam przerażająco ale ponieważ specjalnie ludziom w oczy nie wchodziłam, to włosy odrosły i teraz doczekały się lepszego wykonania, choć trudno mi powiedzieć jak zareagowaliby na to ludzie. Sama chciałam, to mam, a piszę o tym dla porządku, nie żeby swoje dziecię krytykować, bo on wyjątkowo nie przeklinał, nie biadolił, tylko wykonał, to co obiecał.
   Do siostry z życzeniami urodzinowymi nie zadzwoniłam i chyba dało jej to do myślenia, bo sama dzisiaj się odezwała. Gdyby mój syn słyszał naszą rozmowę, to sikałby chyba ze śmiechu po nogach, że wreszcie wygarnęłam co myślę. Brzmiało to mniej więcej tak:(zaczęła ona)
      -cześć siostra
        -no cześć
          -co u ciebie?
          -Dziękuję, dobrze, właśnie wychodzę z choroby
           -nie odzywasz się
            -przez miesiąc chora leżałam i nikt zdrowy nawet nie zajrzał, to pomyślałam, że „taka sama droga od jak i do pana Boga” i ja narzucać się nie będę
              -cisza
               -a jak tam remont kuchni, pytam
                 -no dzieci się pomyliły z terminami, na szafki 6 tygodni muszą czekać, więc tylko ściany i podłoga zrobione. Ja na maszynce gotuję. Dzieci w sobotę nad morze do Jastarni pojechały, tam gdzie były dwa lata temu, bo zeszłoroczna Łeba im się nie podobała.
                   - To świetnie, oni odpoczną od remontu, Ty od nich i wszyscy będą zadowoleni.
                    -A co u Ciebie?
                     -Dzięki w porządku, jak już mówiłam powoli wracam do sił
                      -No to cześć
                       -Trzymaj się
   Za dwa dni urodziny siostrzenicy i nawet się cieszę, że na urlopie, bo wyślę sms-a z życzeniami i wystarczy. Od 12 lat próbowałam utrzymać rodzinę w kupie, żeby było bez animozji, pretensji o to co nasza matka dała mojemu synowi, a czego nie dała córce mojej siostry. A i tak stara śpiewka wracała jak bumerang. Mam dość przepraszania za to że żyję.
    Sobotę, niedzielę i poniedziałek spędziłam na bardzo ciekawej lekturze ale dlaczego mnie ona tak wciągnęła opowiem w następnym poście. Zaraz po nim dowiecie się dlaczego robię wszystko żeby się nie denerwować a jeżeli już mi się to zdarzy, to czemu szukam zajęcia dla głowy i rąk, choć zyskują na tym usta.    Przez najbliższe dni ma być chłodniej, więc życzę wszystkim pogody ducha.

czwartek, 30 czerwca 2016

I-61 ZNOWU NADAJE

   Nie pamiętam żeby jakikolwiek czerwiec był tak ciężki jak tegoroczny. Zazwyczaj wspominałam ten miesiąc miło, bo albo kończyła się szkoła, albo zbliżały się wakacje i czas odpoczynku(gdy edukację własną lub syna, miałam za sobą). Po 3 dniach samoleczenia, syn wyruszył do przychodni, by zdobyć numerek do lekarza. Ranek był chłodny, więc zanim się dowiedział, że już numerków do żadnego przyjmującego w tym dniu lekarza nie ma, przewiało go porządnie. Zanosiło się na to, że druga osoba legnie, powalona przeziębieniem. Przez dodatkową godzinę(bo lekarka z rannej zmiany się spóźniła) czekała moja pociecha, by zapytać, czy pani doktor przyjmie mamę bez numerka. Lekarka oświadczyła, że wśród czekających przyjmie tylko matkę z dzieckiem. W rejestracji syn zapytał czy jest szansa, że lekarz z popołudniowej zmiany zechce matkę zbadać. Usłyszał, że wtedy jest jeszcze więcej pacjentów niż rano, więc nie ma szans. Wrócił z przychodni zły i zmarznięty.
   Jeżeli w twojej rejonowej przychodni Cię nie chcą przyjąć, to poszukaj takiej lecznicy, gdzie zechcą to zrobić. Gdyby w danym dniu zasobność mojego portfela była większa, to poszłabym do prywatnego lekarza. Gdyby nie przeświadczenie, że pogotowie może być potrzebne innemu człowiekowi w poważniejszym stanie niż mój, być może wezwałabym je na pomoc, tak jak radzą mi ludzie, gdy słyszą o moich perturbacjach z dostaniem się do lekarza. Ja jednak zadzwoniłam na informację medyczną i zapytałam pana, który odebrał telefon, gdzie mogę szukać pomocy, jak jej nie dostaję w przychodni rejonowej. Odpowiedział mi uprzejmie, że dla mojej dzielnicy, nocna pomoc medyczna od godziny 18.oo w przychodni na Szajnochy. Ucieszona, że jest korzystne rozwiązanie problemu, postanowiłam poczekać do wieczora. Pech chciał, że pod wieczór samopoczucie znacznie się pogorszyło i czułam się tak słabo iż nie byłam w stanie pojechać. W tej sytuacji syn postanowił załatwić mi lekarza w przychodni vis a vis swojego mieszkania. W tej placówce bowiem nie ma zapisów, trzeba tylko przyjść w danym dniu i zapisać się do lekarza. Mnie udało się dostać do lekarki na środę na godzinę 12.30. Syn wziął z rejestracji deklarację przejścia do danej przychodni, ja ją wypełniłam i kwadrans przed wyznaczoną godziną stawiłam się w przychodni. Okazało się, że lekarka ma spore, bo godzinne opóźnienie w przyjmowaniu pacjentów. Bojąc się, że nie wstanę z krzesła na czas gdy trzeba będzie wejść do gabinetu, stałam dzielnie przy drzwiach, czekając na swoją kolejkę. Około godziny 13.00 pod drzwiami gabinetu pojawiła się niewysoka kobietka, w spodniach rybaczkach koloru beżowego, twierdząc że ma numerek na godzinę 13.00 i w związku z tym wchodzi do gabinetu po wyjściu pacjenta nie bacząc na to, że w kolejce są ludzie z wcześniejszych godzin. Kiedy została wyśmiana przez pacjentkę z numerkiem o 12.15, próbowała podchodów ze mną ale zbyłam babę stwierdzeniem, że mam numerek wcześniejszy od niej więc na pewno przede mną nie wejdzie. Moje siły były na wykończeniu, gdybym miała postać przed gabinetem jeszcze 5 minut dłużej, to bym usiadła na podłodze i już się nie podniosła, dlatego z wielka radością powitałam otwierające się drzwi gabinetu. Po wejściu, gdy okazało się, że zamiast opasłej koperty z historią choroby jest pojedyncza kartka, musiałam wysłuchać tyrady lekarki :
  1. po co się przenosiłam, w starej przychodni mnie znają
  2. mam do tamtej przychodni bliżej
  3. pani doktor nie musi mnie przyjąć, bo mnie nie zna i nic o mnie nie wie.
   Byłam zmęczona staniem, źle się czułam i ostatnią rzeczą jaka była mi potrzebna, to usłyszenie, że jestem persona non grata. Do gabinetu weszła akurat rejestratorka, która przyjmowała moją deklarację, więc swoją frustrację wyładowałam na niej, pytając dlaczego nie powiedziała mi, żebym przez godzinę, którą stałam pod drzwiami, ściągnęła historię choroby z dawnej przychodni, bo w tej chwili lekarka odmawia przyjęcia mnie. Na całe szczęście zaatakowana przeze mnie kobieta cierpliwa była i nie odpowiedziała na mój atak agresją, bo byłaby awantura. Natomiast pani doktor stwierdziła, że to ja powinnam była przyjść z historią choroby i winna leży po mojej stronie(niestety miała rację, w naszym systemie lecznictwa, pacjent musi dźwigać kilogramy dokumentacji medycznej, jakby ciężar samej choroby był za małym "garbem").  Na tym dyskusja się zakończyła, lekarka osłuchała mnie, nie powiedziała co mi dolega. Stwierdziła tylko, że „coś słychać po lewej stronie” i wypisała receptę na antybiotyk, osłonę i emskie. Nie zakończyła badania tradycyjną formułką „po skończeniu leczenia, proszę pokazać się na kontrolę”. Natomiast jeszcze raz powtórzyła swoje argumenty przedstawione powyżej w punktach 1-3. Ja byłam już tak wściekła, że z ironią w głosie zapytałam”co powinnam zrobić, żeby od tej chwili być pełnoprawną pacjentką pani doktor”? Usłyszałam: „ na razie proszę brać leki i leżeć”. Pożegnałam panią doktor stwierdzeniem, że taksówka do mojej byłej przychodni, kosztuje tyle samo co do tej, więc nie mogę stwierdzić, do której mam bliżej”.            Tydzień brałam antybiotyk, potem minął kolejny , a ja wcale nie czułam się lepiej. Zaczęłam nawet podejrzewać, że wirus, który opanował moje ciało, jest oporny na leczenie. Nowa pani doktor jest na urlopie, bo dzień, w którym się poznałyśmy był ostatnim przed jej wypoczynkiem, stąd być może nieprzychylność lekarki dla mojej osoby.Zastanawiam się czy powinnam sama stawić się na kontrolę, czy darować sobie być może kolejny stres, choć tym razem moja historia choroby będzie nie cieńsza niż stałych pacjentów, bo syn przeniósł dokumentację z dotychczasowej lecznicy. Po wyjściu z gabinetu przeprosiłam pracownicę rejestracji, za swój nieuzasadniony atak i słowem i drobnym bukiecikiem stokrotek, który przyniósł syn, gdy przyszedł do przychodni, by odwieźć mnie do domu.
   Słabość jaką odczuwałam w czasie całej choroby była wkurzająca. Nie byłam w stanie usiąść do laptopa żeby jeżeli nie pisać, to chociaż poczytać. Piłam po 3 litry płynów dziennie, jadłam co 2 godziny spore posiłki, a między nimi pogryzałam paluszki, drobne krakersy lub kilogramy kukułek, raczków i innych słodkości oraz owoców(warzywa ani surowe, ani ugotowane mi nie wchodziły). W związku z dużą ilością przyjmowanych płynów, stopy miałam opuchnięte tak bardzo, że ból sprawiało mi stawanie na nich.W deszczowe dni i noce podudzia i prawa pachwina doskwierały mi mocniej niż w pogodne dni.
Właściwie byłam w stanie tylko leżeć, a bezczynności nie cierpię, więc się irytowałam więcej niż powinnam. Krótko mówiąc ciężki to był dla mnie miesiąc, a jeszcze gorszy dla mojego syna, bo to on był narażony na moje złe humory, frustracje i niepokoje. Do mojej siostry w czasie choroby zadzwoniłam raz, żeby dowiedzieć się jak ona się miewa i powiedzieć o swojej niemocy. Drugiego telefonu nie odebrała i nie oddzwoniła. Przez te wszystkie tygodnie nie zatelefonowała, nie przyszła odwiedzić. Jest mi przykro, bo gdyby mieszkała na drugim końcu miasta, to bym rozumiała, że jest jej trudno, ale być o bramę dalej i nawet nie zapytać? Dzisiaj są jej 64 urodziny, o których zawsze pamiętałam- składałam życzenia, ofiarowywałam pieniądze, żeby kupiła sobie coś przydatnego w prezencie, a nie była zmuszona przyjmować tego co popadnie. Dziś po raz pierwszy mam ochotę udać, że zapomniałam.
     Natomiast bardzo serdecznie dziękuję wszystkim, którzy zamieścili komentarze ze słowami otuchy i życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Wasze wsparcie drodzy internetowi(a jakże bliscy) znajomi działało na mnie ozdrowieńczo znacznie skuteczniej niż wszelkie specyfiki i było słodsze od największych zjadanych frykasów. Nawet sobie nie wyobrażacie jak miło jest znowu do Was pisać, w nadziei, że zechcecie przeczytać i być może skomentować.

PUSZKA PARADOWSKIEJ


   Środowy poranek, tak jak dzisiejszy zaczęłam o godzinie 5 rano, ulubionym przeglądem blogów. Po miesięcznej abstynencji, był to wyraźny znak, że powoli wracam do życia. Dzień zapowiadał się wspaniale. Około południa przeszłam do drugiego pokoju i włączyłam TV, a tam pierwszą informacją jaka mnie dopadła, była wiadomość, że
JANINA PARADOWSKA nie żyje.


Szok i niedowierzanie, to pierwsze uczucia jakie mną zawładnęły. Miałam jeszcze w pamięci program „Puszka Pandory” sprzed kilku dni, w którym dziennikarka wraz z trzema panami, oceniała szanse Polaków w meczu z Portugalczykami i skutki angielskiego brexitu. Nie czytuję „Polityki” nie słucham radia. Poglądy pani Janiny Paradowskiej przybliżałam sobie przez Jej bloga(http://paradowska.blog.polityka.pl/), a od czasu, gdy oglądam „Superstację”z zaciekawieniem wysłuchiwałam „Rozmowy dnia” i „Puszki...”. Wielka kultura osobista, nieprzeciętny intelekt, znajomość politycznego świata, te cechy sprawiały, że była cenioną dziennikarką i komentatorką.
   W zastraszającym tempie pomniejsza się świat ludzi wybitnych, cenionych, znaczących: M. Czubaszek, A. Kondratiuk, J.Paradowska.

   Dzień przestał być fajny, do jego końca i przez całą noc, nie byłam w stanie robić czegokolwiek. Jeszcze raz życie pokazało jak kruche i nieprzewidywalne potrafi być.

sobota, 4 czerwca 2016

OSTRZEŻENIE

   W czwartek około 21.00 rozbolała mnie głowa, wzięta "Etopiryna" pomogła na krótko. Około 23.00 gdy grałam w kierki i całkiem nieźle mi szło, ból powrócił z nudnościami, suchym, "szczekającym" kaszlem. Pomyślałam- jasna sprawa, za dużo papierosów. Kiedy jednak w piątek rano chwycił mnie ból pod żebrami, a czułam się jakby cała brygada pancerna po mnie przejechała, wiedziałam, że to wirus. Pytanie tylko czy zwykłej grypy czy czegoś gorszego, odpornego na antybiotyki. Dowiem się tego w poniedziałek, może będę w stanie pójść do lekarza, jeżeli nie, on będzie musiał  pofatygować się do mnie. Póki co stosuję domowe środki na przeziębienie: napotny bez czarny, pokrzywę moczopędną i najważniejsze 3 x dziennie inhalacje na przewietrzenie gardła, nosa i zatok. Poczułam się po tym na tyle dobrze, żeby usiąść do laptopa i nakreślić te kilka zdań. Jeżeli nie będę się odzywała do 20 czerwca, to znaczy, że to najprawdopodobniej grypa, jeżeli dłużej, to sami wiecie... może być różnie.
    Wszystkim zdrowym życzę, aby pozostali w tym stanie jak najdłużej, korzystając z pięknej pogody, wolnych dni i pomaszerowali także za mnie w marszu wolności. Tym, których choroba(jakakolwiek) zatrzymała w czterech ścianach, przesyłam słowa pocieszenia i otuchy, bo jutro będzie lepiej.